- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.rocławskim osiedlu złożonym z półkolistych ulic i trzypiętrowych bloków, które z lotu ptaka tworzyły gigantycznego orła, herb naszego państwa. Były żywopłoty i duże podwórka z niewielkimi ogródkami przypisanymi do każdego mieszkania oraz chłodnymi zawilgoconymi piwnicami i zakurzonym poddaszem. Nie minęło dwadzieścia lat, odkąd nasze rodziny przybyły tutaj, żeby się osiedlić. Na skrzynkach pocztowych wciąż widniał niemiecki napis Briefe. Wszyscy - ludzie, którzy żyli tutaj wcześniej, i ci, którzy przyjechali na ich miejsce - zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów. Z dnia na dzień granice na kontynencie przesunięto, wytyczono od nowa jak narysowane kredą pola do gry w klasy, po których skakaliśmy na chodniku. Pod koniec wojny wschodnie Niemcy stały się Polską, a wschodnia Polska stała się Związkiem Radzieckim. Rodzina babci musiała porzucić swoją ziemię pod Lwowem. Sowieci przejęli dom i wsadzili ich do tych samych bydlęcych wagonów, którymi rok albo dwa lata wcześniej transportowano Żydów do obozów. Przesiedleńcy wylądowali we Wrocławiu, mieście od setek lat zaludnionym przez Niemców, w mieszkaniu opuszczonym dopiero co przez rodzinę, której nigdy nie poznaliśmy, naczynia wciąż w zlewie, okruchy chleba na stole. Tam właśnie dorastałem. Na szerokich chodnikach, pośród drzew i ławek bawiły się wszystkie dzieci z osiedla. Rzucaliśmy piłką, fikaliśmy z dziewczynkami na skakankach, ganialiśmy z wrzaskiem po podwórkach, wisieliśmy na trzepakach. Uciekaliśmy besztani przez dorosłych. Byliśmy morusami. Latem biegaliśmy w krótkich spodenkach na szelkach i w podkolanówkach, w cienkich wełnianych paltocikach, gdy ulicę pokrywały jesienne liście, tak samo zimą, kiedy mróz ścinał ziemię, powietrze drapało płuca, a oddech buchał parą przed nosem. Wiosną, w śmigus-dyngus, wylewaliśmy całe wiadra wody na każdą dziewczynkę, która nie zdążyła uciec, potem ścigaliśmy i ochlapywaliśmy siebie nawzajem, żeby wrócić do domu przemoczeni do suchej nitki. W niedzielę rzucaliśmy kamieniami w butelki z mlekiem ustawione wysoko na parapetach, żeby nikt ich nie ukradł, i zmykaliśmy nieźle przerażeni, gdy któraś się roztrzaskiwała, a mleko ściekało po murze, strużki bieli spływały jak łzy po usmolonej elewacji. Beniek był jednym z odważniejszych dzieci. W tamtych czasach chyba w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy, zwróciłem jednak na niego uwagę. Wyższy od większości z nas chłopak i jakby trochę bardziej smagły, z długimi rzęsami i hardym wejrzeniem. Do tego życzliwy. Pewnego razu, gdy uciekaliśmy przed dorosłymi po popełnieniu zapomnianego już dziś wybryku, potknąłem się i upadłem na ostry żwir. Inni wyminęli mnie w kłębach kurzu, a ja próbowałem się podnieść. Z kolana popłynęła krew. - W porządku? Nade mną stał Beniek z wyciągniętą ręką. Uczepiłem się jej i poczułem, że z wielką siłą stawia mnie na nogi. - Dziękuję - mruknąłem, a on uśmiechnął się zachęcająco, po czym pobiegł dalej. Uszczęśliwiony ruszyłem za nim jak najszybciej, zapominając o bolącym kolanie. Później Beniek poszedł do innej szkoły, więc przestałem go widywać. Ponownie spotkaliśmy się z okazji pierwszej komunii. Kościół parafialny znajdował się zaledwie parę kroków od naszej ulicy, za małym parkiem, w którym nigdy się nie bawiliśmy z powodu pijaków, i cmentarzem, gdzie wiele lat później pochowano moją matkę. Do kościoła chodziliśmy co niedziela. Babcia mówiła, że są rodziny, które chodzą tylko w święta albo nawet nie chodzą w ogóle, a ja zazdrościłem dzieciom, które nie musiały chodzić tak często jak my. Kiedy zaczęła się katecheza przed pierwszą komunią, dwa razy w tygodniu spotykaliśmy się wszyscy w krypcie. Zajęcia prowadził ksiądz Kłaszewski, niski i stary, ale chyży mężczyzna o oczach, z których ulotnił się prawie cały błękit. Najczęściej okazywał nam cierpliwość, splatając dłonie z przodu na czarnej sutannie, gdy przemawiał wpatrzony w nas tymi zmatowiałymi małymi ślepkami. Lecz czasem, w reakcji na głupią drobnostkę, kiedy rozmawialiśmy na lekcji albo robiliśmy durne miny, wybuchał złością i chwytał któregoś z nas za ucho, wybierając na chybił trafił, ciepły kciuk i palec wskazujący zaciśnięte na małżowinie, i ciągnął, i ciągnął, aż widzieliśmy czerń i gwiazdy. Rzadko była to kara za najgorsze zachowanie. Wydawała się raczej arbitralnie stosowaną bronią, o tyle straszliwą, że samorzutną i nieprzewidywalną, jakby to był gniew irracjonalnego boga. Tam właśnie znowu spotkałem Beńka. Zdziwiłem się, bo nigdy wcześniej nie widziałem go w kościele. Zmienił się. Chudy chłopak, którego zapamiętałem, stawał się mężczyzną - tak przynajmniej myślałem - i choć mieliśmy dopiero dziewięć lat, dostrzegałem pączkującą w nim dorosłość: silna szyja z miejscem na jabłko Adama, mocne długie nogi sterczące ze spodenek, gdy siedzieliśmy kręgiem w pokoju księdza; mięśnie widoczne pod skórą, drobne włoski pojawiające się nad kolanami. Wciąż miał te same niesforne włosy, czarne kędziory, i te same oczy, ciemne i lekko łobuzerskie. Chyba rozpoznaliśmy jeden drugiego, ale nie daliśmy tego po sobie poznać. Dopiero po kilku lekcjach zaczęliśmy rozmawiać. Nie pamiętam o czym. Jak się tworzy więź między jednym a drugim dzieckiem? Może przez wspólne zainteresowania? A może to coś głębszego, czego każde słowo i każdy czyn są zakodowanym, nieświadomym wyrazem? Rzecz w tym, że znaleźliśmy wspólny język. W naturalny sposób. Po czytaniu Pisma Świętego, co odbywało się we wtorek albo w czwartek po południu, jechaliśmy tramwajem do śródmieścia, mijając ogród zoologiczny z neonowym lwem przycupniętym nad bramą, obok Hali Stulecia zbudowanej przez Niemców dla uczczenia rocznicy czegoś, czego nikt nie chciał pamiętać. Jechaliśmy przez mosty z żelaza nad spokojnymi brązowymi wodami Odry. Po drodze było mnóstwo pustych parceli, miasto przypominało usta z brakującymi zębami. W niektórych kwartałach stały tylko samotne pojedyncze budynki pokryte sadzą, jak brudne wyspy na czarnym morzu. Nie mówiliśmy nikomu o naszych wypadach - rodzice nie pozwoliliby nam jeździć. Matka martwiłaby się z powodu ogorzałych weteranów wojennych, którzy sprzedawali bibeloty na rynku, bezwstydnie odsłaniając swoje kikuty, a także z powodu ,,zboczeńców" - słowo to spływało z jej ust jak dwugłowy wąż, groźne i pociągające. Wymykaliśmy się więc bez słowa, wyobrażając sobie, że jesteśmy piratami przemierzającymi miasto na własną rękę. W towarzystwie Beńka czułem się swobodnie i zarazem bezpiecznie. Łaziliśmy do kiosków, przesuwaliśmy palcami po dużych gładkich kartkach drogich czasopism, wskazując to, co ledwo potrafiliśmy zrozumieć - azjatyckich mnichów, afrykańskich tubylców, nurków skaczących z klifów w Meksyku - zadziwieni czystym ogromem świata i kolorami, które jarzyły się pod czarnym drukiem na białym tle. Zaczęliśmy się spotykać także w inne dni, po szkole. Najczęściej chodziliśmy do mnie. Graliśmy w karty na podłodze w moim maleńkim pokoju szerokości kaloryfera, mama tymczasem była w pracy, a babcia przynosiła nam mleko i kromki chleba posypane cukrem. Do Beńka poszliśmy tylko raz. Klatka schodowa w jego budynku była taka sama jak u nas, wilgotna i ciemna, ale panował tam większy chłód i mrok. W środku znajdowało się natomiast inne mieszkanie - więcej książek i ani jednego krucyfiksu. Usiedliśmy w pokoju Beńka, tej samej wielkości co mój, i puszczaliśmy płyty, które przysłali mu krewni z zagranicy. To właśnie wtedy pierwszy raz usłyszałem Beatlesów śpiewających Help! i I Want to Hold Your Hand, co natychmiast wykatapultowało mnie w świat, który kochałem. Ojciec Beńka siedział na kanapie w dużym pokoju, czytał książkę, jego biała koszula wydawała się najjaśniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem. Był cichy i małomówny. Zazdrościłem Beńkowi. Zazdrościłem mu, ponieważ nigdy nie miałem prawdziwego ojca, bo mój odszedł, gdy byłem małym dzieckiem, i odtąd nie starał się ze mną widywać. Matkę Beńka pamiętam mgliście. Przyrządziła nam smażoną rybę i usiedliśmy razem przy stole w kuchni, ryba słona i sucha, ości kłujące w policzki od środka. Ona też miała czarne włosy, a choć jej oczy były takie same jak Beńka, wydawały się osobliwie nieobecne, gdy się uśmiechała. Już wtedy zastanowiło mnie, że ja, dziecko, czuję litość do osoby dorosłej. Pewnego wieczoru, gdy moja mama wróciła z pracy, spytałem ją, czy Beniek mógłby z nami zamieszkać. Chciałem, żeby został moim bratem, żeby był przy mnie przez cały czas. Mama zdjęła długi płaszcz i powiesiła go na haczyku obok drzwi. Po jej minie widziałem, że ma kiepski humor. - Wiesz, Beniek jest inny niż my - odparła drwiącym tonem. - Nie mógłby żyć w naszej rodzinie. - Jak to? - spytałem zaintrygowany. Przy drzwiach do kuchni stanęła babcia ze ścierką. - Przestań, Gosiu - powiedziała. - Beniek to dobry chłopak, idzie do pierwszej komunii. No, jazda obydwoje, jedzenie stygnie. *** Pewnej soboty po południu grałem z Beńkiem i innymi dziećmi z osiedla w piłkę na chodniku przed domem. Pamiętam, że był ciepły, parny dzień, słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Biegaliśmy dokoła jakby napędzani rosnącym upałem, pod osłoną rozłożystych kasztanowców. Byliśmy tak zaabsorbowani grą, że nie zauważyliśmy, że ciemnieje i zaczyna padać deszcz. Chodnik poczerniał od wilgoci. Chwilę później rozkoszowaliśmy się ulewą po wielogodzinnym skwarze, włosy przyklejone do głów jak wodorosty. Wyraźnie pamiętam Beńka z tamtego dnia - biegał nieświadomy niczego prócz gry, rozradowany, całkowicie wolny. Skonani i w przemoczonych ubraniach pognaliśmy w końcu do naszego mieszkania. W oknie stała babcia, wołała nas do domu, krzyczała, że się przeziębimy. Gdy wpadliśmy do środka, zaprowadziła nas do łazienki i kazała nam się rozebrać i wysuszyć. Byłem świadomy pragnienia, żeby zobaczyć Beńka na golasa, zaskoczony nagłością tej potrzeby, i serce zabiło mi mocniej, gdy zrzucił ubranie. Miał krzepkie ciało pełne tajemnic, białe, płaskie, silne jak u mężczyzny (tak przynajmniej myślałem). Sutki były większe i ciemniejsze niż moje, członek - okazalszy, dłuższy. Lecz, co najbardziej zaskakujące, ogołocony na końcu, jak żołędzie, którymi rzucaliśmy jesienią. Nigdy dotąd nie widziałem niczyjego przyrodzenia, więc zacząłem się zastanawiać, czy z moim coś nie w porządku i czy to właśnie mama miała na myśli, mówiąc, że Beniek jest inny niż my. Tak czy owak, ta inność mnie podekscytowała. Gdy wytarliśmy się do sucha, babcia zawinęła nas w duże koce i poczuliśmy się, jakbyśmy wrócili z wędrówki do zaklętej krainy. - Chodźcie do kuchni! - zawołała z nietypową radością. Zasiedliśmy przy stole do naleśników i czarnej herbaty. Nigdy wcześniej nic mi tak nie smakowało. Czułem się upojony, coś łaskotało mnie od środka jak łagodny ból. *** Zbliżała się wycieczka z okazji pierwszej komunii. Pojechaliśmy na północ, w kierunku Sopotu. Nastała późna wiosna, taka, która wymazuje z pamięci wszystkie inne pory roku, gdy światło i ciepło splatają się i karmią człowieka do syta. Pojechaliśmy autokarem, mniej więcej czterdziestka dzieci, do ogrodzonego ośrodka wypoczynkowego położonego blisko lasu, za którym było morze. Zakwaterowano mnie w pokoju z Beńkiem i dwoma innymi chłopcami, spaliśmy na pryczach, ja nad nim. Chodziliśmy na spacery, śpiewaliśmy i modliliśmy się. Urządzaliśmy zabawy biblijne pod okiem księdza Kłaszewskiego. Zwiedziliśmy starą drewnianą kaplicę w lesie, ukrytą pośród zagajników sosnowych, i odmawialiśmy różaniec jak armia posłusznych aniołów. Po południu mieliśmy czas wolny. Beniek, ja i kilku chłopców chodziliśmy na plażę i pływaliśmy we wzburzonym zimnym Bałtyku. Potem we dwóch suszyliśmy się i oddalaliśmy się od reszty. Wchodziliśmy na wydmy i wałęsaliśmy się po księżycowym krajobrazie, dopóki nie znaleźliśmy idealnego wzniesienia - wysokiego i zarazem ukrytego jak krater drzemiącego wulkanu. Kładliśmy się niczym utrudzone bociany po przefrunięciu morza i zasypialiśmy skuleni, głaskani po plecach życzliwym wiatrem. Ostatniego dnia wieczorem organizatorzy urządzili dla nas potańcówkę, żeby uczcić zbliżającą się uroczystość pierwszej komunii. Stołówkę w ośrodku zamieniono na dyskotekę. Podano słodki kompot z owoców i słone paluszki, z radia płynęła muzyka. Z początku wszyscy byliśmy onieśmieleni, czuliśmy się na siłę wpychani w dorosłość. Po jednej stronie sali stali chłopcy w spodenkach i podkolanówkach, po drugiej dziewczynki w spódniczkach i białych bluzkach. Gdy w końcu jeden z chłopców został poproszony do tańca przez swoją siostrę, wszyscy ruszyliśmy na parkiet, niektórzy parami, inni w grupach, kiwaliśmy się i podskakiwaliśmy, rozochoceni napojem, muzyką i świadomością, że zabawę urządzono specjalnie dla nas. Beniek i ja tańczyliśmy w luźnej grupie z chłopcami z naszego pokoju, gdy znienacka pogasły światła. Noc, która zapadła na dworze, wtargnęła teraz do środka. Dziewczęta piszczały, muzyka grała. Poczułem uniesienie oszołomiony możliwościami kryjącymi się w mroku i w moim umyśle opadła nieznana do tej pory blokada. Widziałem sylwetkę Beńka tuż obok mnie. Chęć, żeby go pocałować, wypełzła z mroku nocy jak wilk. Pierwszy raz w życiu świadomie zapragnąłem kogoś przytulić. Dotarło to do mnie jako wyraźne przesłanie z własnego wnętrza, z miejsca, którego istnienia dotąd nie przeczuwałem, ale które natychmiast rozpoznałem jako swoje. Przysunąłem się do Beńka jak w transie. Jego ciało nie stawiło oporu, gdy przyciągnąłem go do siebie i objąłem, czując jego twarde kości, twarz przy twarzy, ciepły oddech. I właśnie wtedy światła znów rozbłysły. Spojrzeliśmy na siebie oczami pełnymi strachu, świadomi ludzi stojących dokoła, patrzących na nas. Odsunęliśmy się. I choć tańczyliśmy dalej, nie słyszałem już muzyki. Pochłonęła mnie wizja własnego życia tak oszałamiająca, że w głowie mi wirowało. Uobecnił się wstyd, żywy i ciężki, złożony z lęków i pragnień. Tego wieczoru leżałem na pryczy w ciemności, nad Beńkiem, próbując zgłębić ten wstyd. Był jak nowo ukształtowany narząd, potworny i pulsujący życiem, nagła część mnie. Nie przyszło mi do głowy, że Beniek może czuć to samo. Wydawało mi się nieprawdopodobne, że ktoś jest w takiej samej sytuacji. Raz po raz odtwarzałem w myśli tę chwilę, patrzyłem na siebie przyciągającego Beńka, kręcąc głową na poduszce, próbując odegnać to wspomnienie. Prawie już świtało, gdy sen w końcu przyniósł odrobinę ukojenia. Nazajutrz rano zdjęliśmy pościel z łóżek i spakowaliśmy swoje rzeczy. Chłopcy byli podekscytowani, rozmawiali o dyskotece, najładniejszych dziewczynkach, o domu i prawdziwym jedzeniu. - Nie mogę się doczekać omletu z czterech jaj - powiedział pucołowaty kolega. Inny zrobił minę. - Ty wilku nienażarty! Wszyscy się roześmieli, Beniek też, otwierając szeroko usta, odsłaniając wszystkie zęby. Dojrzałem migdałki wiszące w czeluści gardła, poruszające się w rytm rechotu. Nie dołączyłem do tej porywającej fali zbiorowej radości. Jakby od pozostałych chłopców odgradzał mnie mur, którego wcześniej nie dostrzegałem, a który teraz był wyraźny i niezaprzeczalny. Beniek próbował złowić wzrokiem moje spojrzenie, ale odwróciłem się zawstydzony. Gdy dotarliśmy do Wrocławia i odebrali nas rodzice, poczułem, że powracam jako inna, wstrętna osoba, że już nigdy nie będę tym, kim byłem wcześniej. W następnym tygodniu nie mieliśmy katechezy, a mama i babcia skończyły szyć komżę na moją komunię. Zaraz potem zaczęły gotować, szykować wszystko na przyjęcie krewnych. W domu zapanowało podniecenie, lecz mnie się ono nie udzieliło. Beniek przypominał mi o tym, że wypuściłem z siebie na świat coś strasznego, drogocennego i niebezpiecznego zarazem. A mimo to pragnąłem go zobaczyć. Nie miałem odwagi pójść do niego, nasłuchiwałem jednak pukania do drzwi w nadziei, że on się zjawi. Nie zjawił się. Zamiast niego nadszedł dzień pierwszej komunii. W nocy nie zmrużyłem oka, bo wiedziałem, że nazajutrz zobaczę Beńka. Rankiem wstałem i umyłem twarz zimną wodą. Nastał słoneczny dzień w tym tygodniu wiosny, gdy białe kłaczki nasion fruwają po ulicach i zalegają na chodnikach, a poranne światło jest rzęsiste, prawie oślepiające. Wciągnąłem sięgającą do kostek białą komżę ze sztywną lamówką. Trudno mi było się poruszać. Musiałem zachować wyprostowaną postawę i powagę mnicha. Wcześnie poszliśmy do kościoła i stanąłem na schodach z widokiem na ulicę. Wymijały mnie pośpiesznie całe rodziny, dziewczynki w wiankach i białych sukienkach obszytych koronką. Ksiądz Kłaszewski, w długiej szacie wyszywanej złotą nicią, z czerwonymi rękawami, trwał na posterunku, rozmawiał z grupką przejętych rodziców. Byli wszyscy oprócz Beńka. Rozglądałem się za nim w tłumie. Zabiły kościelne dzwony, dając znak do rozpoczęcia uroczystości, a ja miałem pustkę w sercu. - Chodź, skarbie - powiedziała babcia, chwytając mnie za ramię. - Zaczyna się. - A Beniek? - Na pewno jest w środku - odparła poważnym tonem. Wiedziałem, że kłamie. Pociągnęła mnie za ramię, a ja nie stawiłem oporu. W kościele panował chłód i rozbrzmiały organy, gdy babcia podprowadziła mnie do Haliny, krępawej dziewczynki w koronkowych rękawiczkach i z grubym warkoczem, po czym razem, trzymając się za ręce, ruszyliśmy nawą w procesji podobnych par, chłopcy i dziewczynki, wszyscy ubrani na biało. Ksiądz Kłaszewski stanął na przodzie i zaczął mówić o naszych duszach, naszej niewinności i początkach wędrówki ku Bogu. W głowie mi się kręciło od ciężkich, gęstych oparów kadzidła. Kątem oka ujrzałem ławy wypełnione rodzinami, dostrzegłem babcię, jej siostry i mamę, wpatrzone we mnie z niezachwianą dumą. W moich palcach dłoń Haliny była ciepła i spocona, przypominała małe zwierzątko. Wciąż ani śladu Beńka. Ksiądz Kłaszewski otworzył tabernakulum i wyjął srebrną misę wypełnioną hostią. Muzyka grzmiała, organy grały donośnie i płaczliwie, chłopcy i dziewczynki ruszyli po kolei do kapłana, a on kładł nam opłatek do ust, na wystawiony język, po czym osuwaliśmy się przed nim na kolana, następnie wstawaliśmy i wychodziliśmy z kościoła. Rząd czekających przede mną kurczył się i kurczył, i wkrótce nadeszła moja kolej. Ukląkłem na czerwonym dywanie. Stare palce położyły opłatek na moim języku, suchość spotkała się z wilgocią. Wstałem i wyszedłem na oślepiające słońce, zdezorientowany i wystraszony, przełykając w ustach papkę bez smaku. Następnego dnia poszedłem do Beńka i drżącą ręką zapukałem do drzwi, dłoń spocona wbrew mojej woli. Chwilę później usłyszałem kroki po drugiej stronie, drzwi otworzyły się i zobaczyłem nieznajomą kobietę. - Czego? - spytała obcesowo. Była wielka, a twarz miała jak z pomiętego szarego papieru. Z ust zwisał papieros. Zaskoczony spytałem, świadom bezsilności własnego głosu, czy zastałem Beńka. Wyjęła papierosa z ust. - Nie widzisz wywieszki na drzwiach? - Popukała w małą prostokątną tabliczkę przy dzwonku. Widniało na niej nazwisko ,,Kowalscy" napisane dużymi literami. - Te Żydy już tu nie mieszkają. Zrozumiano? - Zabrzmiało to, jakby przepędzała kundla. - Przestań nas nachodzić, bo inaczej mój mąż sprawi ci takie manto, że popamiętasz. Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Stałem w miejscu kompletnie osłupiały. A potem zacząłem biegać po piętrach, szukając nazwiska Eisenszteinów na wszystkich tabliczkach, naciskając dzwonki, zastanawiając się, czy nie wszedłem do niewłaściwego budynku. - Wyjechali - usłyszałem nagle głos zza lekko uchylonych drzwi. Była to kobieta, którą znałem z kościoła. - Gdzie? - spytałem z przebłyskiem nadziei. Rozejrzała się po piętrze, jakby chciała się upewnić, że nikt nie podsłuchuje. - Do Izraela. To wyszeptane słowo nic dla mnie nie znaczyło, choć jego wibrujące brzmienie miało złowrogi wydźwięk. - A kiedy wracają? Z dłonią zaciśniętą na klamce pokręciła powoli głową. - Mały, lepiej znajdź sobie kogoś innego do zabawy. Westchnęła i zamknęła drzwi. Stałem na cichej klatce schodowej i czułem przerażenie rozchodzące się od pępka, dławiące gardło, szczypiące w oczy. Po policzkach spłynęły łzy jak stopione masło. Przez długą chwilę był tylko ich piekący żar. *** Miałeś kiedykolwiek kogoś takiego, kogo kochałeś na próżno, gdy byłeś mały? Czułeś kiedykolwiek coś podobnego jak mój wstyd? Zawsze myślałem, że na pewno nie przeszedłeś przez życie tak beztrosko, jak udajesz. Ale potem zaczynam myśleć, że nie wszyscy cierpią w ten sam sposób, w istocie nie wszyscy w ogóle cierpią. A przynajmniej nie z tych samych powodów. I w pewnym sensie to nas ze sobą zetknęło, ciebie i mnie. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Szczegóły | |
Dział: | Książki |
Kategoria: | biografie i wspomnienia, Biografie i autobiografie, pakiety |
Wydawnictwo: | OsnoVa |
Oprawa: | miękka |
Okładka: | pakiet |
Wymiary: | 150x230 |
Liczba stron: | 606 |
ISBN: | 5903031302349 |
Wprowadzono: | 07.01.2021 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.