O ile nie przepadam za melodyjnym death metalem, z wyjątkiem takich perełek i zacnych aktów jak stare (!) Arch Enemy, At The Gates, In Flames, Darkane, Soilwork czy Dark Tranquillity, to za Amon Amarth dałbym się zmiażdżyć Thorowi jego Mjolnirem, ponieważ ten zespół znakomicie udowadnia, że można efektywnie połączyć zabójcze tempo i moc z porządną, nieprzesłodzoną melodyjnością, nie popadając jednocześnie w tworzenie metalowego kiczu. To ten wyjątkowy zespół, który udowadnia, że etykietka ?melodic death metal? to nie oksymoron czy nadużycie i jest na szczęście odległą wyspą od tych wszystkich tandetnych melodyjnych bandów, które pogrywają obecnie na Półwyspie Skandynawskim. Moi death metalowi herosi! Rzeźnia dokładnie taka, jaką lubię. W moich oczach Amon Amarth urasta do rangi jednego z najlepszych w branży zawodników wagi ciężkiej. Intensywnie pracujące dwukopy, niemiłosiernie tłukące marszowe tempo i charczący growling które sprawiły, że poczułem się jak w epicentrum zajadłej walki nordyckich wojowników. Topory śmigają mi nad głową razem z uciętymi łbami i członkami zabitych, a kolejne ciosy sieką wrogów na pół z taką siłą, że aż drży ziemia cała. Czuję w tych dźwiękach słodkawy zapach krwi, stęchliznę gnijących trupów, chłód porośniętych mchem skandynawskich krain. Nasuwa mi się na myśl srogi Odyn, gromiący legendarnym, śmiercionośnym orężem. Widzę nadciągającą armadę złowrogich drakkarów? Właśnie takie mam odczucia słuchając albumu ?The Crusher? z 2001 roku. To świat nieposkromionych einherjerów Północy, wojów przemierzających pod protekcją Tyra, złowrogą morską toń i nie omieszkujących robić użytku ze swoich mieczy, włóczni, trójzębów i tarcz. Zespół napiera niczym olbrzymi taran i porywa mnie w niebezpieczną podróż po wyjątkowo mrocznych czasach począwszy od ery przybycia do zimnej Skandynawii pierwszych chrześcijańskich pielgrzymów, poprzez prześladowania przez tychże chrześcijan wyznawców plemiennych wierzeń, aż do triumfalnego powrotu prastarych bóstw podczas apokaliptycznego Ragnarok, z którego wyłania się nowy świat i następuje epoka szczęśliwości bez przemocy i wojen. Zdecydowaną zaletą tej kompozycji jest optymalne, doskonale wyważone w mojej opinii połączenie melodyjności i tego, co swojsko nazywać można kopem w zadek. Jest zdecydowanie cięższy i ostrzejszy niż następujące po nim utwory z późniejszych krążków. ?Bastards Of A Lying Bacon? to esencja stylu Szwedów, pełna furii i pasji, które były charakterystyczne dla Amon Amarth sprzed czasów ?Fate Of Norns?. Słuchając tego numeru odzwierciedlającego death metalowe szaleństwo i furię z jaką przez lata grał ten zespół, mam ochotę przyszykować pochodnie i widły albo pochwycić w dłoń dwuręczny topór i zaprowadzić porządek w okolicy! Są w tym utworze zmiany tempa, zrywy i fajerwerki, ale co najważniejsze, jest moc! Ta soczyście krwiste metalowe mięcho, energia, dzięki której głowa sama rwie się do szalonego headbangingu, a stopka do tupania. Moim zdaniem to muzyka dla tych, którzy wymagają od kapeli, żeby robiła coś więcej oprócz samego hałasu. Zespół niezwykle sprawnie połączył w nim elementy klasycznego szwedzkiego death metalu z melodyką heavy. Zresztą, na całym albumie nie brakuje epickich motywów i solówek, co w zasadzie jest stałym elementem kanonu ich muzyki oraz stylu identyfikującego się z wikingowskimi klimatami. Moim zdaniem kolejną zaletą twórczości Amon Amarth jest to, że każdy utwór na tej płycie opowiada pewną historię, która jest wyraźnie czytelna mimo dość szybkiego tempa i wybuchających dookoła kotłów. Ogromnym atutem jest też ciekawy i perfekcyjnie wyraźny growling tego wielkiego orka Hegga ? jak choćby we frazie: ?Soon you?ll all be stone cold dead! We?ll tare your souls apart!? oraz waląca obuchem po głowie masywna produkcja. Ten album to niespotykanie solidna dawka bardzo głośnego, ultraprzebojowego metalu o cieszących się złą sławą zabójcach z Północy, w której wymieszano charakterystyczne patenty Amon Amarth zespołu ze świetną melodią. Klasyk!
Opinia bierze udział w konkursie