Nie sens i nie cel tej podróży są najważniejsze: to sama podróż staje się metaforą. Ruch, podróżowanie, zmiana ? wszystko to znajdzie swoje bogate uzasadnienie w Biegunach. Na razie jednak autorka wciąga czytelnika w XVII-wieczny świat Podróży ludzi Księgi.
Drogi zapchane są hugenotami, którzy zmierzają do nowej ziemi obiecanej, Niderlandów. Francja, po odwołaniu przez króla edyktu nantejskiego, staje się nieodwołalnie katolicka (przynajmniej na jakiś czas). Szaleni naukowcy, z których później narodzi się Victor Frankenstein, hodują homunkulusy (!), a innym, zwykłym ludziom, wydaje się, że mogą odnaleźć tajemniczą Księgę. Zawierającą w sobie nie byle co, bo spisane przez samego Boga podstawowe prawa natury.
Kompania ruszająca na poszukiwanie Księgi jest zaiste różnorodnego autoramentu. Jest Markiz, parający się alchemią, jest kurtyzana Weronika, niemowa Gauche i jego żółty pies, bankier de Berle, na krótko dołączy też Anglik Burling, twardy racjonalista. Przewiną się też Delabranche, ten, który ma w piwnicy homunkulusa, oraz Chevillon, który przechowa kompanię w swojej posiadłości.
Każdy z bohaterów (większość z nich to członkowie tajemnego Bractwa, zrzeszającego poszukiwaczy Księgi) próbuje na swój sposób rozebrać rzeczywistość, okiełznać ją. Dla Gaucha, który nie wypowiadając słów nosi w sobie wyjątkową mądrość, będzie to przewracanie kasztanowych ludzików. Markiz wierzy w alchemię i lustra. Weronika: w ciało, seks. pieniądze i sny. Burling, kartezjanin, za nic nie dopuści możliwości istnienia metafizyki. Mądrość każdego z nich jest niczym przy Księdze. Dlatego wiedzeni niezaspokojonym pragnieniem rozbioru świata na czynniki pierwsze, wezmą udział w wyprawie.
Usilnie szukałem sensu tej podróży w poszukiwaniu Księgi. Wszyscy bohaterowie gonią za mirażem, za obietnicą zgłębienia pochodzących od nieznanej (lub znanej i mocno określonej, ale nadal nieuchwytnej) siły praw rządzących światem. W swoich dociekaniach nad naturą rzeczywistości podobni są do nas, jednak można ich wpisywać w dowolną epokę; ludzie pogrążeni w swoich filozoficznych, politycznych, związanych z fizyką czy astrologią dociekaniach są śmieszni. Tokarczuk, wzorem Lema, mówi, że praw podstawowych nie da się zgłębić. To powieść łącząca paradoksy: z jednej strony Księga (prawda) warta jest zachodu, a jej poszukiwanie ma głębokie uzasadnienie; z drugiej jednak strony narzędzia, jakimi przyszło nam operować, są skrajnie niedoskonałe.
Bo nasze narzędzia są typowo nasze: to my, ludzie, stworzyliśmy matematykę, fizykę, socjologię, stworzyliśmy wszelkie nauki, wszelkie szkiełka, żeby za ich pomocą opisać świat; ale świat się z nas śmieje (może stąd poczucie, że musi istnieć jakaś siła, która tym wszystkim kieruje i zwodzi ludzi) i w momencie, w którym nam się wydaje, że zgłębiliśmy jakieś prawo ? ono wymyka się z naszych rąk, ucieka, odpływa. Zawsze pozostanie coś zakrytego przed ludzkim wzrokiem. I jakby ludzkość tej rzeczywistości nie rozbierała, czy mędrca szkiełkiem i okiem, czy posiadaniem serca i spoglądaniem w nie, to i tak nigdy nie rozbierze jej do końca.
W przekonaniu, że istnieje lepszy świat, jest odbiciem platońskiej idei; ale, przypomnę, jest w tych rozważaniach więcej z Lema: ludzkość jako robak drążący jabłko, żeby za wszelką cenę dostać się do pestki, przenicować jabłko. A wystarczy silniejszy podmuch wiatru, gwałtowna śnieżyca, żeby okazało się, jak bardzo wszystko, co ludzie wymyślili, jest ułomne.
Tokarczuk połączyła w tej książce lekkość narracji z ciężarem rozważań filozoficznych. Przebijający pesymizm ? dotyczący niemożności ostatecznego poznania ? wydaje się znajomy. Kto ostatecznie odnajdzie Księgę? Ten, który jest najmniej do tego powołany. Pesymizm poznawczy przebrany w XVII-wieczne szaty zaskakuje swoją barwnością; tę powieść dobrze się czyta. Nawet jeśli po lekturze uleci zbyt wiele.