Najbardziej w „Katedrze w Barcelonie” zdumiewa to, jak wiele coraz to nowych nieszczęść autor zrzuca na głowę biednego bohatera żeby utrzymać zainteresowanie czytelnika. Mimo to ten, niczym mitologiczny heros, wspina się coraz wyżej w piramidalnej hierarchii feudalnej Katalonii. Nie czuję się kompetentny rozstrzygać, czy możliwe jest by chłop pańszczyźniany doszedł do godności barona – wątpię. Średniowiecze jawi się niczym Stany Zjenoczone Ameryki Północnej – jest ojczyzną nieograniczonych możliwości (mimo kpiny coś w tym jest – spójrzmy na Joannę d’Arc). W każdym razie autor pastwi się nad swoim bohaterem, i robi to całkiem ciekawie (ach ta podłość ludzka w znajdywaniu przyjemności w cudzej męce!). Na szczęście wszystko dobrze się kończy, i nasz heros, niczym w bajce, kiedy już da liczne dowody swej mężności, znajduje szczęście u boku ukochanej, dla której to cierpliwie trwał w cnocie i pokonywał przeciwności (część z nich autor, wymierzając niczym Boska Opatrzność wyroki na występnych, łaskawie postarał się sam za nich usunąć), i odtąd żyli długo, dostatnio i szczęśliwie. Jego szczęście ma być jak wstąpienie Heraklesa na Olimp – nudne w porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami. Swą przemyślność autor potwierdza nam przez przywołanie wszystkich wcześniejszych, niezwiązanych pozornie epizodów, w finałowych scenach. Cenię u autora taką właśnie kompozycję, która świadczy o tym, że nie pisał jedynie by zapełnić kartki. Gdy kolejne przygody równie dobrze mogłyby być udziałem dowolnego bohatera wybranej innej powieści, bo i tak nie mają wpływu na ogólny przebieg, mam wrażenie że motywacją autora przy trudzie tworzenia było zabicie nudy albo sama chęć dołączenia do grona zarabiających w ten sposób (podłe!). Nieco drażniło mnie stereotypowe podejście do inkwizycji i inkwizytorów (nawet tego „dobrego” autor ukarał, a raczej zmusił do wymierzenia sobie sprawiedliwości własną ręką). Tym bardziej, jeśli towarzyszy mu jednostronne przedstawienie Żydów, niewinnych ofiar (ok. – zgadzam się), pozbawionych wszelkich przywar (to już chyba tylko instrumentalne ich przedstawienie w celu większego kontrastu dla dominikanów). Jednak moje czepialstwo wynika z naturalnego mego przewrażliwienia w tej sferze. Hiszpania ze swoją historią jest jednak zbyt egzotycznym obszarem bym mógł negować realność przedstawienia tej „Świętej” instytucji. Podobnie rzecz ma się z przedstawionym funkcjonowaniem w tej społeczności Maurów. Rzeczywiście – Hiszpania to dla nas jednak egzotyka. Na koniec przyczepię się jeszcze jednego: w treści wyraźnie powiedziano, że Santa Maria de la Mar to „tylko kościół”. Dlaczego więc tytuł twierdzi coś zgoła innego?
Opinia bierze udział w konkursie