"Zakon Feniksa" to pierwsza chyba niekwestionowana porażka ekranizacji "Harry'ego Pottera" w zderzeniu z pierwowzorem literackim. Do tej pory filmowcy radzili sobie z przygodami małego czarodzieja całkiem przyzwoicie. Chris Columbus przeniósł bardzo wiernie fabułę dwóch pierwszych, mniej rozbudowanych powieści, kreując przy okazji udanie wizję potterowskiego świata. Alfonso Cuaron do familijnych opowieści dorzucił nieco mroku i niepokoju. Mike Newell trochę pogubił się w pierwszych sekwencjach swego filmu, dość chaotycznie prowadząc historię, ale gdy przyszło już do Turnieju Trójmagicznego, wszystko wróciło na swoje tory, by nawet poruszyć dramatyczną końcówką. Niestety, David Yates z zadaniem poradził sobie zdecydowanie najsłabiej.
Przyznajmy jednak, że zadanie miał niełatwe - musiał na nieco ponad dwuipółgodzinny film przenieść fabułę bardzo grubego tomiszcza, złożonej historią z mnogością wątków. Jak wiadomo - fani Pottera nie wybaczają pominięcia najmniejszego nawet drobiazgu i najmarniejszego odejścia od literackiego pierwowzoru, więc na te wątki musiało znaleźć się miejsce. Efekt jest niezbyt zadowalający. W filmie dzieje się mnóstwo, a widz, zwłaszcza nieznający książki, gubi się bez końca, wrzucany w meandry politycznych rozgrywek między Ministerstwem Magii, kadrą kierowniczą Hogwartu, tytułowym Zakonem Feniksa i samym Potterem. Co gorsza zewsząd atakują go coraz to nowsze postacie, które, ze względu na ograniczoną długość filmu, pojawiają się jedynie epizodycznie i znikają, zanim zrozumiemy jaka jest ich rola. Szkoda, że nikt nie wpad na pomysł, że niekoniecznie w filmie muszą znaleźć się absolutnie wszyscy wspomniani w książce, nawet jeśli będzie to rola polegająca na wygłoszeniu jednego zdania (nawet Rona i Hermiony mamy dużo mniej niż zwykle). Może warto było skoncentrować się na jednym wątku? Na przykład relacji Harry'ego z Syriuszem Blackiem i dzięki temu wygrać emocjonalnie finał? Ale, jak wspomniałem, fani tego by nie wybaczyli.
Efektem jest też straszliwe marnotrastwo świetnych aktorów, znanych w większości z wcześniejszych części - widzimy przecież w filmie Emmę Thompson, Helenę Bohnham Carter, Maggie Smith, Gary'ego Oldmana, Alana Rickmana - ale żadne z nich nie ma szans na większe zaakcentowanie swej obecności. Wyjątkiem będzie znakomita kreacja Imeldy Staunton w roli znienawidzonej Dolores Umbridge, która właściwie kradnie dla siebie cały film. Dla polskich widzów dodatkowym smaczkiem musi tu być nieodparte skojarzenie z ministrem Giertychem i programem "Zero tolerancji".
Na drugim brzegu znajdziemy niestety samego Daniela Radcliffe'a. Osiemnastolatek (wyraźnie starszy i dojrzalszy od swego pierwowzoru) wygląda już troche dziwacznie w potterowskich okularach. Niby baśń rządzi się swoimi prawami, ale naprawdę trudno uwierzyć, że ktoś w tym wieku może nosić takie szkła... To jednak pół biedy. Gorzej, że repertuar aktroski Radciffe'a, kiedyś w zupełnie wystarczający do tej roli, teraz ogranicza się do obnoszenia zbolałej miny przez cały seans. W efekcie głowna postać cyklu przestaje budzić jakąkolwiek empatię.
Na osłodę pozostaje warstwa wizualna - momentami naprawdę imponująca, ze zdjęciami naszego Sławomira Idziaka. W gruncie rzeczy jednak ta recenzja nie ma większego sensu. Każdy kto kolekcjonuje serię filmów o Harrym Potterze, nie odmówi sobie kolejnej części, nawet jeśli jest słabsza od pozostałych. Kto do tej pory tych filmów nie oglądał, z pewnością nie zacznie od części piątej.