Z dawna już nie obcowałam z wujkiem Vonnegutem, postanowiłam więc zaległości nadrobić i… wybór mój padł na „Witajcie w małpiarni”. Intrygujący tytuł oraz pokaźnych rozmiarów księga, cóż, postanowiłam zaryzykować. Powieść, bo tak o niej początkowo myślałam, okazała się zbiorem opowiadań. Ale jakich… Wybitnych! Fenomenalnych! Fantastycznych w sposób jak najbardziej fantastyczny! Jeszcze nigdy nie miałam do czynienia z krótkimi formami, jakie to wyszły spod pióra Vonneguta. A tu taka niespodzianka!
Opowiadania łączy, przynajmniej według mojego „widzi misię”, motyw miłości. Miłości często trudnej, nieprzystosowanej, miłości kobiety do mężczyzny, ojca do syna, nauczyciela do ucznia, robota do… człowieka. Ów motyw uczucia, widzianego okiem Wielkiego Satyryka, jest zaserwowany w sposób nieco groteskowy, z domieszką ironii i czarnego humoru. Vonnegut w jak najlepszej formie – skłonny do żartów, zwłaszcza żartów z niewinnego czytelnika, zdolny nieziemsko, mogący śmiało stworzyć rubaszne, szaleńczo sardoniczne dzieło.
Księga jest grubaśna, liczy sobie ponad trzysta stron, jednak łzy, szczere łzy cisną się do oczu, gdy dobiega końca. Czytelnik, ten nieszczęsny śmiertelnik, zafascynowany pisarstwem autora „Kociej Kołyski”, nie może się pogodzić, że tak wspaniała przygoda może dobiec końca. Jakże porzucić ową magię i wrócić do równowagi w nie-magicznej rzeczywistości?
Rada na to jest jedna – zakupić sobie księgi mistrza. I czytać. Witajcie w małpiarni. Smacznego.