OJEJ to słowo, które pierwsze przychodzi do głowy po lekturze tej powieści wcale przecież niezłego pisarza. Wyraźnie zabrakło kogoś, kto na etapie redakcji mógłby potrząsnąć autora za ramiona i przekazać mu te dwie ważne informacje: 1. Pomysł jest niedopracowany, wymaga więcej namysłu i mrówczej pracy, bo dziury w nim takie, że piętnastu polskich kucharzy by przez nie przelazło. Czemuż to na przykład duchy lasu miałyby nagle zacząć zmuszać niewinnych ludzi do samobójstw? Polować na dzieciaki, strażników leśnych i uniwersyteckich badaczy? O tak, po latach ochrony lasów nagle zamieniają się w morderców i zaczynają od tych najbardziej niewinnych? O ileż sensowniej byłoby zacząć atakować tych, którzy naprawdę przyczyniają się do niszczenia lasów? Czemu też polska profesor po ataku paniki nie dzwoni do przyjaciółki, matki, brata, kolegi albo na policję, tylko do faceta, którego nigdy w życiu nie widziała, dopiero co poznała i ma do niego o kontynent za daleko? Trudno jest zrozumieć, co jego obecność w polskim lesie miałaby zmienić. Takich niedopracowanych i nielogicznych wątków jest więcej. Policjanci, którzy zupełną wyrozumiałością i bez cienia podejrzliwości traktują wielokrotnych świadków wyjątkowo brutalnych i niewytłumaczalnych samobójstw. Strażnicy leśni, którzy po dwóch słowach wierzą w obecność greckich bogów ? duchów w kniejach? Eh, w to wszystko dałoby się oczywiście uwierzyć, gdyby autor zadał sobie więcej trudu i przyłożył się do tego, aby historię uczynić bardziej prawdopodobną. 2. Do wątku polskiego warto było wykorzystać konsultanta. Czy uniwersytety na przykład mają w zwyczaju opłacać z dnia na dzień pobyt konsultanta z odległego kontynentu, który, dodajmy, nie ma nic istotnego do wniesienia do projektu? Ba, nawet projektu nie ma! Jeśli tak, to na pewno nie są to polskie uniwersytety. W powieści jednak młoda pani profesor nie widzi żadnego problemu w tym, by jej pracodawca opłacił wszystkie koszty pobytu gościa oraz jego nastoletniego dziecka. Fiu, ależ my mamy zasobne uczelnie w Warszawie! Dzieciak głównego bohatera podczas pobytu w Polsce zajada naleśniki z syropem klonowym i bekonem. Bardzo ciekawe, gdzie dokładnie w Warszawie takie podają. Ojciec Sparky?ego, ponoć ekspert od polskiej kuchni, nie wykorzystuje pobytu w Polsce do żadnych zakupów kulinarnych do restauracji, nie próbuje też synowi niczego z kuchni przodków polecić. W ogóle zachowuje się tak, jakby to była któraś z kolei podróż do Polski nie budząca żadnych emocji, ani nie będąca okazją, by coś synowi o rodzinnym kraju matki przekazać. Dzieciak też o nic nie pyta, bo w sumie i po co. I jeszcze narzuca się pytanie, jakie to linie lotnicze mają codzienne, bezpośrednie loty Warszawa-Chicago. Podsumowując ? to jest zła, niedopracowana i głupia książka. Duże rozczarowanie, tym bardziej, że spod sprawnego i sprawdzonego w pisarskich bojach pióra. Okazuje się, że dobry pisarz i dobry pomysł na powieść to jeszcze nie wszystko.