Dla mnie ta powieść Zadie Smith jest absolutnie nieprzekonująca. Chaotyczna, płytka, pozorna... Niemal wszystkie decyzje i działania bohaterów są niezrozumiałe, bo nieumotywowane. Nie wiem, skąd tak naprawdę zaciekła nienawiść między Howardem a Monthym; nie wiem, skąd lament Kiki po śmierci pani Kipps, skoro widziały się raptem ze dwa razy, i przede wszystkim: dlaczego obecność czarnoskórych wśród białych ma być tak problematyczna, skoro mamy XXI wiek! 600 stron, podczas których miałam wrażenie, że losy "czarno-białej" rodziny mieszkającej w Ameryce, chociaż on z Wielkiej Brytanii, umieszczone są w latach 70.poprzedniego wieku, a przecież czytam: "po 11 września...". Mało tego: Smith tak pisze, jakby rap właśnie się rodził... Nic mnie w tej książce do siebie nie przekonało: zwyczajnie, nie byłam w stanie "uwierzyć" w tę opowieść, której istotą ma być zderzenie dwóch całkiem odmiennych rodzin: liberalnej (cokolwiek to tutaj ma znaczyć) i konserwatywnej (co w powieści wydaje się synonimem po prostu rodziny wierzącej, a co przecież jest wybitnym uproszczeniem). I każda z tych też rodzin okazuje się mieć swoje "grzechy", co całkiem oczywiste. Ale konflikt między nimi w powieści jest tak przejaskrawiony, jakby co najmniej jeden drugiemu zabił matkę :-) Niby coś się wcześniej wydarzyło, chociaż nie wiadomo co, a potem dochodzimy do wniosku, że żadnej wielkiej traumy nie ma, a chodzi o "zwykłe nielubienie", powodowane odmiennością zdań, najogólniej mówiąc. A to larum, że chłopak jeden z rodzin oświadcza, że żeni się z dziewczyną z drugiej, a ojciec rzuca wszystko, by odwieść go od pomysłu ślubu "z wrogiem" - jest zwyczajnie śmieszne. Szkoda, bo Smith niewątpliwie ma talent, tyle że w tej powieści jakby go zabrakło...