Od lat bardzo chętnie wracam do tej książki (i do całej serii). Stephen Clarke rzuca swojego bohatera, Brytyjczyka Paula Westa, na pożarcie konwenansom i francusko-brytyjskim odwiecznym sporom. Przygody tej postaci opisuje ze złośliwą ironią i szczególnym wyczuleniem na merde. Okazji do przeklinania Westowi nie brakuje: trafia podczas wakacji do domu swojej ewentualnej teściowej i zamiast spędzać upojne chwile z francuską dziewczyną, musi albo kopać dół pod szambo, albo zrywać cukinie, albo zmywać naczynia. W dodatku znosi stałe porównania z byłym facetem Florence (przy którym, mimo metra osiemdziesięciu wzrostu, wypada jak karzełek) i bez przerwy nadziewa się na mamusię ukochanej - w najbardziej niezręcznych sytuacjach. To merde. Paul West na każdym kroku podkreśla różnice kulturowe między Francuzami i Brytyjczykami, wyolbrzymia napotkane problemy i przerysowuje sytuacje. Wszystko dla śmiechu, choć dla samego Westa to raczej śmiech przez łzy. A gdy na horyzoncie pojawia się była wyzwolona dziewczyna, Aleksa, merde zaczyna bohatera otaczać. Długo można by na rynku szukać książki (serii książek), która tak jak "Merde! W rzeczy samej" eksponuje kulturowe pułapki i odmienny sposób postrzegania świata. Relacja jest tu podporządkowana śmiechowi, autor ani na moment nie zwalnia tempa, udowadniając czytelnikom, że Francuzi są dziwni (a Brytyjczycy czasem jeszcze dziwniejsi). Jedyny lekturowy problem jest taki, że książka mocno uzależnia i nie ma się czasu na nic innego. Merde!