Odwieczna rywalizacja stołecznego miasta Warszawa i Łodzi jest ciekawa nie tylko z powodu długiej historii meczy między Legią a Widzewem, oraz Legią a ŁKS—em. Stolica może bowiem poszczycić się swoimi literackimi specjalistami w opisywaniu wojennych (Leopold Tyrmand) i powojennych peryferii (Marek Nowakowski), „warszafskich” piekiełek medialnych (Dorota Masłowska), PRL—owskie dzieciństwo (raper Leszek Kaźmierczak), itp. A jak na tle tej ogromnej ilości opowiadań i powieści wypada Litzmannstadt? Trudno wskazać, poza Władysławem Reymontem, jakiegoś pisarza, który stworzyłby powieść ukazującą pełną krasę naszego miasta — Łodzi. Gdyby walorem Fabryki muchołapek było uchwycenie atmosfery biednych i niebezpiecznych Bałut oraz Pietryny, to mimo wszystko ta po-wieść quasi—historyczna nie odbiłaby się tak szerokim echem w środowisku literackim.
Przede wszystkim należy podkreślić, że autorowi udało się zrobić coś naprawdę wielkiego i pracochłonnego. Skutecznie „odbudował” getto łódzkie, które zdaniem wielu historyków było za długo w cieniu getta warszawskiego. To państwo w pań-stwie z Chaimem Rumkowskim na czele, przedstawiane zostało do tej pory w bardzo naturalistyczny bądź pamiętnikarski sposób. Dotąd postawa świadectwa uczestników wydarzeń (najdłużej funkcjonującego getta w Europie) pozbawiona by-ła lekkości warsztatowej i pomysłowości, wynikającej z niewyobrażalnie trudnych warunków do życia — braku dojścia do edukacji i małych możliwości na zdobycie jedzenia. Jednakże niewątpliwie wartość poznawcza utworów Mostowicza czy Sie-rakowiaka ma ogromne, bo pierwotne znaczenie. Gdyby nie oni, to Bart nie napisałby tak zręcznie zmontowanej historii, składającej się z co najmniej dwóch sy-multanicznych wątków.
Autor Fabryki muchołapek rozdziela się w tekście na dwie osoby: pisarza, którego zajmuje proces pisania dziennika z procesu Rumkowskiego, oraz towarzysza pere-grynacji ukochanej Dory po bałuckich miejscówkach. Z jednej strony dostajemy rzadko spotykany dzisiaj, „poważny” autotematyzm, rodem z powieści Fałszerze Andre Gide. Pisanie o pisaniu dziennika Andrzeja Barta nie pokazano w prześmiewczej i czasami nieznośnej mieszance konwencji literackich.
Ponadto pieczołowicie oddaje on wypadki na sali sądowej, zaskakując wzrostem i spadkiem napięcia procesu, w którym nie uczestniczy byle kto! To sam król Łódz-kiego Getta, w towarzystwie żony Reginy i syna Marka, zostaje poddany atakom ze strony takich tuzów kultury jak: filozofka polityki Hannah Arrendt, Lucille Eichen-green, Biebow oraz innych, mniej znanych, lecz nie mniej frapujących person.
Jednak jej druga strona medalu, a więc zasadność procesu, sprawia, że w tym przypadku nie bez kozery użyte zostało określenie intelektualny montaż. Bart sprytnie wydostał się z gorsetu nowego dziennikarstwa (beletryzowanie fak-tów/historyczności powieści) inkrustując opowiadane historie o Łodzi mieszanką niezwykłości, znamiennych dla realizmu magicznego i oniryzmu.
Postacie są niedookreślone, a łódzkie uliczki spowite mgłą romantyzmu i sentymentalizmu pary (Bart i Dora) poszukującej osobno straconego czasu. Co ważne, nie ma tu wcale zarozumiałej erudycji Barta, ani montażu elementów i scen nie przystających do siebie. Jest za to wiele historii dopełniających niedocenianą lub zapomnianą kulturę getta, oraz sąd, którego nie było. A najważniejszy wniosek z niego zdaje się być taki: czy rozgrzebywanie zaszłości ma jakiś sens? Zostawiam was z tym bardzo modnym ostatnio pytaniem.