Kilka miesięcy temu u zaledwie siedemnastoletniej Maggie powikłania po zapaleniu opon mózgowych doprowadziły do nieodwracalnej utraty wzroku. Osobisty świat Maggie dosłownie pogrążył się w ciemnościach, rujnując jej doskonale się zapowiadającą sportową przyszłość i rzucając dodatkowo głęboki cień na jej relacje z rodzicami i przyjaciółmi. Krnąbrna nastolatka wie, że jednak jakoś musi żyć dalej, wiedząc że znalezienie tego "czegoś", co da jej siłę i wiarę w lepsze jutro, na pewno nie będzie łatwe. A być może nawet niemożliwe. Świat Maggie dosłownie nabiera kolorów, gdy spotyka cierpiącego na rozszczep kręgosłupa Bena, który swoje "coś" znalazł w pływaniu. Wbrew wszelkim medycznym teoriom Maggie widzi(!) Bena, a ten, mimo swojego kalectwa i swoich zaledwie dziesięciu lat, przy każdym spotkaniu zaraża ją niezwykłym życiowym optymizmem.
Znajomość przeradza się w przyjaźń, a o perypetiach obojga bohaterów - mimo że nie są to sytuacje jakieś szczególne - czyta się naprawdę miło i przyjemnie. Widać, że autorka wie o czym pisze, wie jak pisać i że sprawia jej to przyjemność. Lekki, naturalny styl i poruszane w powieści życiowe tematy sprawiają, że jest to fajna literacka obyczajówka, prawie dla każdego. Duża w tym zasługa pozytywnie zakręconej postaci Bena - przy tak optymistycznie nastawionym kumplu nie tylko na ustach Maggie pojawia się uśmiech, ale i na ustach czytelnika.
Niestety... No właśnie - w którymś momencie nadciąga to "niestety". W książce pojawia się Mason, brat Bena. Gdy Mason stoi z boku (dosłownie i w przenośni), wszystko jest ok, ale gdy jego osoba coraz częściej gości w życiu Maggie, spychając Bena na drugi plan, "Coś mojego" nagle staje się czymś mocno przeciętnym, cała pozytywna energia tej powieści nagle rozpuszcza się jak lód w gorącej wodzie. Jest to oczywiście moja subiektywna ocena; być może inni czytelnicy, ci lubiący romantyczną melancholię, widzą to inaczej. W każdym razie do mnie taki zwrot akcji w ogóle nie przemawia.
Konkluzja tej książki jest taka, że każdy ma to "coś" swojego, co daje mu siłę, nadzieję i wiarę; musi to tylko odkryć, może z pomocą rodziny, może przyjaciół. W zakończeniu Maggie to "coś" niby też znajduje, ale autorka pisze o tym jakoś nienaturalnie, bez przekonania, rzekłbym, że nawet trochę na siłę. Szkoda. Bo trzy czwarte tej książki zasługuje na mocną czwórkę z plusem, a za resztę dałbym pani Marci Lyn Curtis dwóję (ewentualnie z plusem). Mimo wszystko zachęcam do przeczytania - a choćby tylko po to, by poznać Bena Wiecznego Optymistę i razem z nim spróbować pokolorować sobie naszą szarą codzienną rzeczywistość.