Andrews poznałam poprzez "Kwiaty na poddaszu", książkę, która zapoczątkowała poprzednią serię autorki. Uczucia miałam mieszane, czasami gdzieś tam do głowy wkradała mi się o myśl o bardziej ambitnej literaturze, ale muszę przyznać, że żadne książki nie wciągnęły mnie tak bardzo jak tytuły Andrews. Owszem - są może fabularnie oczywiste, ale jest w nich tak wiele wątków splątanych ze sobą w zaskakująco precyzyjny sposób, a akcja miesza się tak zawrotnie, że... i tak nigdy nie mogłam się od nich oderwać. Trzeba przyznać, Virignia Andrews ma tę specyficzną umiejętność porywania czytelnika, która skutkuje umownym zakazem odłożenia książki na półkę przed przewróceniem ostatniej strony.
W przypadku "Rodziny Casteel" jest podobnie. Tym razem jednak Andrews nie zabiera nas na salony i nie pozwala podglądać życia bogatej rodziny. Tutaj mamy do czynienia z zawiłymi intrygami snutymi w strasznym domu, który właściwie bardziej przypomina coś na pograniczu baraku i gotyckiej rudery, gdzie mieszkać przyszło najbiedniejszej i najbardziej nijakiej rodzinie w całej Zachodniej Wirginii. Główną bohaterką, jak to zresztą u Andrews bywa jest nastoletnia Heaven Casteel. Imię jest nieprzypadkowe, bowiem dziewczyna jest jedyną osobą w rodzinie, która nie została pozbawiona marzeń i w całym tym piekle wprowadza odrobinę ciepła i nadziei. Piękna, słodka, niewinna i inteligentna Heaven, po mimo swojej wiary w lepsze życie, jest jak na razie zmuszona do przeżycia w tragicznej codzienności, w której przyszło jej egzystować. Cóż, panie i panowie, witamy w piekle. Ojciec dziewczyny, Luke Casteel, to demoniczny pan domu, od którego zależy każdy najmniejszy element i choćby najmniej istotna decyzja. Wraz z nim żyje tutaj Sara - zmęczona życiem kobieta, jednocześnie macocha Heaven i matka czwórki kolejnych dzieci. Najstarszym z nich, podobnym wiekowo do głównej bohaterki jest Tom, którego łączy z przyrodnią siostrą dziwna więź zawieszona między braterstwem, a kazirodczą miłością. Pozostała trójka nie jest specjalnie istotna w tej części - ot młodsze dzieci, za opiekę nad którymi odpowiedzialna stała się właśnie Heaven. To chyba prosty zabieg autorki, który ma na celu postawienie głównej bohaterki w jeszcze lepszym świetle jako tej, która ma kontrastować z tłem, w którym rozgrywa się cała historia "Rodziny".
Andrews kolejny raz zaprezentowała swoją umiejętność porywania czytelników i wciągania ich w swoje zagmatwane historie. Czasami wydawać się może, że gdzieś już to było, że to znów zgrana melodia, którą od czasu do czasu ktoś odświeża w literaturze dodając kilka nowych imion, albo miejsc. Mimo tego jednak, autorka potrafi w tej prostocie napędzić akcję tak bardzo, że nie sposób się od niej oderwać. Już na starcie czytelnik jest wprowadzony w wydarzenia, które z każdą stroną nabierają tylko coraz bardziej zawrotnego tempa, by ostatecznie wysypać się w postaci lawiny wątków i zwrotów akcji spiętych ze sobą w naprawdę misterną intrygę. Pisarka wprowadza nas w historię, w której wydaje się, że rozwiązanie może być już blisko, by za chwilę wodzić za nos, odpychać od głównego wątku, otwierać nowe drzwi, zderzać z murem i robić wszystko to, co nie pozwala nam odłożyć tej książki. A tym razem czyta się wyjątkowo dobrze, bo i samo otoczenie jest nieźle nakreślone. Rzecz dzieje się przecież w strasznym i mrocznym domu, w którym rozgrywają się największe tragedie, a on sam byłby idealnym tłem to rozegrania najgorszych horrorów. I w tej książce rozgrywa się jeden z nich - o to mamy do czynienia z rodziną, nad którą wisi fatum pecha i która dawno temu przegrała swoje życie. Cztery ściany i okoliczne podwórko to wroga i smutna sceneria pełna cierpienia, goryczy i żalu, w której skrzywdzeni ludzie krzywdzą innych, by dać upust swoim chorym emocjom. Przeszłość wpływa na przyszłość, tworzy historie, które dzieją się dzisiaj, a jedyną możliwością przeżycia jest dopasowanie się. Osobiście z ogromną niecierpliwością czekam na kontynuację serii, a jej pierwszy tom mogę ocenić jako świetny początek nowego cyklu. Polecam zdecydowanie!