Każda kobieta marzy o tym, by znaleźć miłość swojego życia. Ile kobiet, tyle różnych wyobrażeń ideału mężczyzny. Zazwyczaj marzymy, by nasz wybranek troszczył się o nas, dbał, kochał, był miły i sympatyczny. I znajdujemy takiego, który spełnia te wszystkie wymagania. Tylko, że często po jakimś czasie ten ideał zaczyna być zbyt nudny i przewidywalny, a my stajemy się zmęczone codziennością. Łakniemy czegoś nowego, marzymy o kimś, kto byłby zupełnie inny od osoby, z którą żyjemy, niechby nawet to był taki przysłowiowy "zimny drań", okrywający się nutką tajemniczości...
Federico Moccia jakiego jeszcze nie znacie!- tak, to bardzo trafne zdanie, zdobiące okładkę najnowszej powieści włoskiego pisarza. Wcześniejsze spotkanie z Moccią przy lekturze "Amore 14" sprawiło, że zapamiętałam tego autora i dodałam do tych, których koniecznie muszę poznać bliżej, bo mają szansę należeć do autorów ulubionych. I po lekturze "Mężczyzny, którego..." z zadowoleniem stwierdzam, że autor postawił kolejny krok, by się na tej liście znaleźć.
Ona- Sofia jest świetnie zapowiadającą się pianistką. Każdy jej koncert wzbudza ogromne zainteresowanie i zbiera pozytywne opinie krytyków. Prywatnie jest związana z Andreą, mężczyzną, który wskutek nieszczęśliwego wypadku ląduje na wózku inwalidzkim, a lekarze odbierają mu jakąkolwiek nadzieję na to, że kiedykolwiek będzie chodził.
On- Tancredi, niewyobrażalnie bogaty mężczyzna, z pozoru zimny i cyniczny. Nie uznaje półśrodków- kiedy czegoś chce, po prostu to otrzymuje. Jednak pod tym cynizmem kryje się coś, o czym Tancredi najchętniej by zapomniał, coś czego nie może sobie wybaczyć, za co obwinia siebie, coś co sprawia, że nie może odnaleźć swojego szczęścia i nie potrafi kochać, ale do czasu, bo gdy pozna ją wszystko może się zmienić.
Jestem zauroczona początkiem powieści Mocci. Strasznie wciąga, bo autor znakomicie knuje intrygi. Poza tym przedstawia nam Tancrediego jako tego typowego "zimnego drania", o którym wspominałam wcześniej, a przecież w "zimnych draniach" jest coś, co my kobiety kochamy- chociażbyśmy miały o nich czytać tylko na kartkach powieści. Prócz naszego drania, mamy jeszcze dwie główne postaci- jak już wiecie- Sofię i Andreę. Sofia to osoba, która wzbudziła we mnie podziw ze względu na jej silną wolę, którą wykazała w najróżniejszych sytuacjach (nie chcę tutaj pisać dokładnie, o co chodzi, bo to popsułoby całą radość z czytania). Jeśli chodzi o Andreę, to było mi go trochę żal. Może nie tyle ze względu na jego inwalidztwo, ale bardziej na to, że on naprawdę kochał Sofię, która przecież najwyraźniej w tym związku tylko się dusiła.
Pobocznym wątkiem, do którego autor wraca we wspomnieniach Tancrediego, jest wątek jego siostry- Claudine. Choć to tylko poboczna historia, to była znakomitym pomysłem, bo po pierwsze doskonale trzyma w napięciu, ponieważ autor bardzo rozważnie podrzuca nam kolejne kawałki układanki i dopiero pod koniec powieści mamy ich tyle, aby wszystkie do siebie dopasować i poznać prawdę o wydarzeniach sprzed lat; a po drugie tym wątkiem autor doskonale wyjaśnia, co uczyniło z Tancrediego cynika i jakie psychologiczne aspekty pchały go do tych wszystkich nieprzyjemnych uczynków.
Moccia zachwyca pomysłem, stylem, wykonaniem. Każdy szczegół ze sobą współgra, wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Dodatkowo cenię go za niekonwencjonalne zakończenia. Uwierzcie, że tego na pewno się nie spodziewacie i choć ja osobiście poczułam w pierwszej chwili lekkie ukłucie żalu, to z pewnością takie rozwiązanie sprawy dodaje powieści jeszcze więcej atrakcyjności.