Prąd - jedno z naszych codziennych dóbr, którego obecność postrzegamy jako oczywistą oczywistość, a którego już nawet kilkugodzinny brak irytuje niemiłosiernie. Bez prądu nie obejrzymy telewizora, nie podładujemy smartfona, nie włączymy pralki, lodówka się rozmrozi. Za parę godzin jednak wszystko znów wróci do normy. A zastanawialiście się może, co by było, gdyby tak prąd zniknął na kilkanaście dni, i to nie tylko w Waszych domach, ale na całym kontynencie? Tę wręcz niewyobrażalną sytuację spróbował nakreślić Marc Elsberg w książce "Blackout". Nasze przyziemne problemy, związane z nieobejrzeniem telewizora i rozmrożoną lodówką, stają się nagle bułką z masłem w porównaniu z powszechną ciemnością, brakiem wody, zimnem, zamkniętymi sklepami, nieczynnymi aptekami, zastojem wszelkiej produkcji, topiącymi się rdzeniami w elektrowniach atomowych...
No i? Temat daje do myślenia, co?
Skupmy się jednak na książce. Autor w dużej mierze nastawił się na przedstawienie aspektów związanych z działaniem sieci elektrycznej i dystrybucją prądu, z technologicznymi tajnikami, o których my, zwykli odbiorcy, dla których prąd w gniazdku po prostu jest i po prostu ma być, nie mamy zielonego pojęcia (jak dla mnie, akurat te fragmenty powieści były dość interesujące). Ponadto Elsberg na świat bez prądu daje nam spojrzeć z punktu widzenia instytucji państwowych, których pracownicy nie zawsze próbują zaradzić problemom, lecz wykorzystują sytuację do prywatnych rozgrywek politycznych i personalnych. O zwykłych ludziach, postawionych w obliczu bezprądowej katastrofy, autor pisze mało. Jest kilka fragmentów o wandalizmie, o kradzieżach paliwa, o głodujących rodzinach, o zanikającej wzajemnej solidarności itd. Fragmenty te jednak nie należą do szczególnie działających na wyobraźnię czytelnika, giną gdzieś w tle innych wydarzeń, trącają jałowością, a przecież to właśnie z okna zwykłego Kowalskiego zwykły Kowalski chciałby spojrzeć na pogrążony w ciemności świat. Potencjał w tej materii Elsberg moim zdaniem zmarnował.
"Blackout" liczy sobie prawie 800 stron. Po tej dość sporych rozmiarów lekturze zdawać by się mogło, że temat powinien być ogólnie mówiąc wyczerpany. Ja mam jednak pewien niedosyt. Niedosyt czego? Tragizmu? Realizmu? Powagi sytuacji? Bardziej przyziemnego podejścia do tematu? Chyba wszystkiego po trochu. Książka, mimo tych paru niedociągnięć, jest warta uwagi i nie żałuję, że po nią sięgnąłem. Elsberg podjął temat trudny, na co dzień dla nas niewyobrażalny, niebrany w ogóle pod uwagę, ale przecież chyba całkiem realny. Gdzie by nie spojrzeć, wszędzie wokół widzimy przedmioty i urządzenia, których działanie uzależnione jest od niewidzialnego dobrodziejstwa - prądu, którego nagłe i długotrwałe zniknięcie bez dwóch zdań przewróci nasz świat do góry nogami.
"Blackout" to literacka fikcja. Oby nie przerodziła się w reality show...