Książka dłużyła mi się jak tytułowy ruski miesiąc. Nie znalazłam w niej ani jednego humorystycznego fragmentu, który wywołałby, choćby na chwilę, uśmiech na mym obliczu. Główny bohater, Rosjanin, chce ożenić się z Polką. I opisuje jakie kłody pod nogi rzuca mu państwo polskie i Kościół katolicki. Jeśli chodzi o wymogi stawiane przez naszą ojczyznę, to są one, z mojego punktu widzenia, całkiem zdroworozsądkowe. Wiem, że za granicą wcale nie jest prościej, a dokumentów, które należy przedstawić jest jeszcze więcej. Jednakże powieść skupia się głównie na krucjacie Piotra Smirnoffa, na jaką naraził go ten straszny Kościół, uznając iż jego poprzednie małżeństwo jest ważne, w świetle wiary katolickiej, a właściwie prawa naturalnego. Zgadzam się z autorem, że była to bzdura. Lecz z drugiej strony upieranie się przy ślubie kościelnym, aby tradycji stało się zadość jest koszmarnym absurdem. Książka pełna jest żalów, właściwie do wszystkich, wyśmiewa postawy Polaków przedstawiając je w sposób karykaturalny. Może i są tacy ludzie, ale mnie ich głupota i zaściankowość niespecjalnie śmieszy. Najbardziej zaś irytowało mnie powtarzane co chwila ?Jezu!?, ?ugrilluję kilka dzików?, ?moja nubturientka?, ?wolny kraj? itp. Hasła te w założeniu miały być żartami, lecz nawet jeżeli kogoś ubawiły za pierwszym razem, to przeczytane po raz dwudziesty nużą. W wersji audio da się słuchać, głos lektora dobrze dobrany do treści, jaką przedstawia, jednakże raczej szkoda czasu na lekturę.