- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.waż, mości panie, u nas w Rzeczypospolitej nie ma książąt, hrabiów i margrabiów - stanowczo stwierdził kompan pana Myszkowskiego, lecz nie podnosił głowy. - Wszyscy my jesteśmy panowie bracia, tacy sami wobec prawa i króla, który między nami jest jedynie primus inter pares. I ty, waszmość panie, i ja nie tylko równi jesteśmy elektorom niemieckim, ale w dodatku każdy z nas polskim monarchą może być obrany, a przez to piastować najwyższą godność przyznaną przez najzacniejszy z narodów. - Przerwał perorę i zwilżył usta trunkiem. - A jak panowie Myszkowscy chcieli tytuł z rąk ichmości cesarza niemieckiego przyjąć, to ich rzecz - dodał znacznie ostrzejszym tonem. - Daj waść pokój, daj waść pokój - zmitygował towarzysza pan Myszkowski. - Ja pod cudze nazwiska i herby się nie podszywam, choć wielu znam takich, co szukaliby wśród Gonzagów stryjców, dziadów czy wujów. Ja, panie Żytowiecki, z chudopachołków Myszkowskich się wywodzę, a nie wstyd mi tego, gdyż nie złotem mierzy się wartość człowieka, a zacnością serca, poczciwością uczynków i gotowością, by wszystkie siły oddać w służbę miłej ojczyźnie. Gruby szlachcic ujęty tymi słowami, jakże przecież słusznymi, gorliwie przytaknął. Towarzysz pana Myszkowskiego uniósł twarz. Prawy policzek miał podziurawiony śladami po ospie, a nos skrzywiony tak mocno, jakby nauczył się nim poruszać niczym elefantus trąbą. Długie czarne włosy kładły mu się niemal na ramiona i już na pierwszy rzut oka widać było, że ten człowiek za kąpielą nie przepada, a jego czupryna szczotkę lub grzebień widziała całe lata temu. Zresztą przy tych skołtunionych i przetłuszczonych kłakach, tak bujnych jednocześnie i gęstych, to zgrzebło by się przydało, nic innego! A że był on przy tym wszystkim bardzo wysoki, bardzo szczupły i ramiona ciągle garbił, wypisz, wymaluj pasował do sadu, by szpaki od czereśni odganiać. Pan Żytowiecki szybko umknął wzrokiem, nie wiedząc, czy rozmówca nie uzna za despekt takiego bezceremonialnego wgapiania się w jego oblicze. - Panu Myszkowskiemu za cały majątek - podjął chudzielec - musi starczyć ta szabla, którą w służbę znękanej naszej ojczyźnie oddał jeszcze za lat pacholęcych. I nie dla zasług ani geldu jej służył, lecz pro publico bono, tak jak i dzisiaj omnia relinquit servare Rempublicam. Jego rozmówca, słysząc te słowa, westchnął szczerze i żałośnie. - Ano w Bogu nadzieja, że wojennego pana obierzemy za monarchę, bo srogie terminy znów przyszły na Rzeczpospolitą. - I moja szabla kreskę za kim trzeba, tam postawi - mruknął pan Szczurowicki. - A jak łeb komu wypadnie rozpłatać, by go do Piasta nakłonić, to i rozpłatamy. Pan Żytowiecki łyknął do dna i odetchnął głęboko. - Cóż ten Żyd niecnota wam podał, mości panowie? - zmienił temat. A zmienił go dlatego, gdyż sam zamierzał optować za księciem Kąckim, który chociaż wywodził się ze zniewieściałego narodu francuskiego, to sam był doświadczonym wodzem, a przy tym bratem króla Francji - monarchii po Polsce najpotężniejszej w całym chrześcijaństwie! Ale jak zauważył, w tym towarzystwie nie należało głośno mówić o politycznych gustach. W końcu niejedna beczka szlacheckiej krwi już się polała i niejedna miała się polać, kiedy panowie bracia dyskutowali o przyszłości Rzeczypospolitej i wyborze monarchy. Pan Myszkowski uniósł głowę i bez słowa spojrzał w stronę grubego szlachcica. - Toż hultaj ma zacnego węgrzyna w piwniczce, a was takim cienkuszem uraczył? - Pan Żytowiecki starał się ukryć satysfakcję, z jaką czasem przyjmuje się drobny afront wyrządzony bliźniemu. - Nie poznał się na ludziach, nie poznał... - mruknął pan Myszkowski, jakby usprawiedliwiał karczmarza, lecz grubemu szlachcicowi znów dreszcz przebiegł po plecach. Kiedy pan Myszkowski odsunął zydel i wstał, okazało się, że jest nawet niższy, niż można byłoby sądzić. W żadnej mierze nie był to wzrost, z którego można pokpiwać, lecz rosłemu panu Żytowieckiemu nowo poznany towarzysz sięgał ledwie do ramienia. Jakbym go pochwycił, jak gałąź bym połamał, pomyślał i natychmiast zdał sobie sprawę z tego, jak głupio pomyślał. Bo chwytanie pana Myszkowskiego byłoby zapewne tak samo bezpieczne co łapanie wściekłego kota. Pan Żytowiecki nie uważał się za charakternika, ani też za człeka szczególnie odważnego. Co prawda chodził na Turka z królem Janem (gdzie dorobił się znacznego majątku), a na sejmikach nie był od tego, by bardziej zapalczywym panom braciom studzić głowy za pomocą zimnej stali. Ale kiedy przyjrzał się uważnie idącemu w stronę arendarza panu Myszkowskiemu, pomyślał, że gdyby ten człowiek na szabelki go poprosił, to, Bóg mu świadkiem, w rzyć by sobie honor szlachecki wraził i umykał byle dalej. I sam aż zatrząsł się, że taki strach odczuł, dodatkowo zły, iż nie umiał rozumnie wytłumaczyć swej obawy przed człowiekiem, którego dopiero co poznał i o którym przecież nic nie wiedział. - Ot, i będzie się działo - westchnął pan Szczurowicki, po czym opróżnił zarówno swój kubek, jak i kubek kompana. Potem przeżegnał się szeroko prawosławnym krzyżem. - Co waść masz na myśli? - spytał niespokojnie pan Żytowiecki, który nie lubił karczemnych burd. Wyjść na majdan i poszczerbić kogoś w otwartym polu, to tak. Ale bijatyka w ciasnocie, wśród ław i stołów, latających dzbanów, w gryzących oczy oparach prochu - nie, to nie była dlań walka. W czasie takiej awantury nie można przecież wykazać się szermierczym kunsztem, popisać wyuczonymi zastawami, cięciami i fintami. Taka zwada dobra jest dla chamstwa, któremu za jedno, czy trzyma w ręce szablę, widły, ławę czy poszczerbiony kufel. Poza tym pan Żytowiecki lubił dobrze pojeść i dobrze popić, a co za tym idzie - wiedział, że może polegać raczej na swej sile i doświadczeniu, a nie na tym, że będzie się kręcić zręcznie jak fryga i skakać pomiędzy wrogami niczym cyrkowiec. - Ano, zobaczysz waść - odparł zapytany. - Albo będziemy tu zaraz mieć kilka flaszeczek najprzedniejszego węgrzynka, - urwał i westchnął znowu. - Albo? - pan Żytowiecki nie doczekał się zakończenia zdania. - Albo nie - lakonicznie odpowiedział wysoki szlachcic. Nagle trzasnęły wejściowe drzwi karczmy, skrzydło huknęło o futrynę z taką mocą, jakby kto z krócicy wystrzelił. Czterej szlachcice siedzący przy stole zastawionym kubkami, talerzami i miskami poderwali się na równe nogi, lecz zaraz potem, ujrzawszy, kto z takim impetem wchodzi do środka, rozpogodzili się i wyraźnie ucieszyli. - Witajże, panie Krasiński - zawołał pierwszy z nich. - Dawno już żeśmy waćpana nie widzieli! - Ale zdrowie waści zawsze pierwsze wypijamy! - zakrzyknął drugi. - Pójdź ku nam, towarzyszu drogi! - Trzeci ze szlachciców zatoczył się w stronę nowo przybyłego, lecz ciasno zestawione ławy nie puściły go dalej, więc opadł z powrotem. Pan Krasiński skłonił się wdzięcznie siedzącym za stołem panom braciom, ale chyba nie tylko by im okazać swój szacunek, lecz również by pochwalić się sobolową czapką z czaplim piórem spiętym diamentową zaponą. Żytowiecki dawno tak wielkiego kamienia nie widział. Ostatni raz chyba w obozie tureckim, kiedy zrywał z głowy jednego z bejów ozdobiony broszą turban. Pan Krasiński rozpiął górne haftki kontusza, wyraźnie zadowolony, kiedy jego palce dotykały perłowych guziczków i złotych zapinek. Westchnął głęboko i stukając podkówkami, podszedł do stołu, gdzie czterej szlachcice zdążyli już powstać, by go godnie powitać. - Węgrzyna, Żydzie, a żywo! - gromkim głosem zawołał pan Krasiński. - Cztery flachy i cztery muszkatele! - Wiwat pan podsędek! - krzyknął najmłodszy ze szlachciców, a reszta zaraz mu zawtórowała: - Wiwat przyjaciel nasz kochany! Wiwat nasz sąsiad i dobrodziej! - Oj, powiem waćpanu, że godny to kawaler - pokręcił głową pan Żytowiecki, nie patrząc nawet, czy pan Szczurowicki go słucha, czy nie. - Hojna dusza, szczere serce, a szabla kto wie czy nie najpierwsza w całym powiecie. - W całym powiecie, waćpan - powtórzył pan Szczurowicki, a jego rozmówcy zdawało się, że w tym głosie wyczytał jakieś szyderstwo czy drwinę, ale kiedy natychmiast obrócił się ku swemu rozmówcy, nie dostrzegł na jego twarzy nic poza zaciekawieniem. A przecież co jak co, lecz szydzić, kpić lub drwić z siebie pan Żytowiecki z całą pewnością by nie pozwolił! - Dawaj, parchu, tego węgrzyna! - wrzasnął zniecierpliwiony podsędek. I teraz dopiero się zdziwił, że Żydzisko już tylko na jego widok, kiedy otwierał drzwi karczmy, nie wyskoczyło zza szynkwasu i nie podejmowało pod kolana, dziękując, iż tak dostojny gość postanowił odwiedzić ten zapluskwiony, śmierdzący i nic niewarty przybytek. Zwłaszcza że pan Krasiński wszystkie rachunki płacił z niezwykłą wręcz solidnością. Nie wiadomo jednak, czy bardziej wynikało to z uczciwości, czy też z kawalerskiej fantazji, która kazała mu mówić: ,,Nie jestem jeszcze tak biedny, by hańbić się oszukiwaniem byle Żydka". Dlatego też arendarz chwalił sobie towarzystwo pana podsędka. Ba, wystarczyło niby mimochodem wspomnieć panu Krasińskiemu o sąsiedzie, który nie tylko rachunków nie popłacił, a wręcz za brodę wytargał, by podsędek przy najbliższej okazji tak nieszczęśnika wykpił i wyszydził, że ten po dobrej woli sam ciskał monety na szynkwas. Czasami nawet więcej, niż wypadało z rachunków. - Oj, coś zepsuł mi się Szloma - syknął pan Krasiński i ruszył w stronę szynkwasu, dając sobie słowo, że niewdzięcznego parcha nauczy dzisiaj rozumu. Ale biedny Szloma nie był nic winien, bowiem może by i chciał pobiec do drzwi, widząc swego najgodniejszego gościa. Może by i chciał podjąć pod kolana. Może by i chciał na stół pański przynieść cały kosz węgrzynów, małmazyj czy muszkateli. Może by i chciał, ale, dalibóg, nie mógł, gdyż pan Myszkowski trzymał go twardą dłonią za brodę i mówił: - Poskąpiłeś mi, parchu, wina? Tak ci kazano gości przyjmować? - Co jemu kazano, nie waszeci sprawa! - zagrzmiał podsędek, kiedy tylko usłyszał pretensje pana Myszkowskiego. Chciał szarpnąć zuchwałego przybłędę za ramię, by uwolnić Szlomę z opresji, ale jakoś tak się dziwnie złożyło, że w tym samym momencie pan Myszkowski puścił Żyda i palce pana Krasińskiego ucapiły tylko powietrze. Byłby się zachwiał, lecz szybko oparł dłoń na brudnej ladzie. Zaraz też zaklął wściekle, bo usmarował się czymś lepkim, co pewnie było zastygniętym miodem albo słodkim winem. I tym większa go wzięła złość na sprawcę całego zamieszania. - A waść czego tu burdy robisz? - wydyszał wściekle, wpatrując się w pana Myszkowskiego takim wzrokiem, jakby ten był bez mała Tatarzynem pragnącym mu uwieźć w jasyr ukochaną. - Węgrzyna chcę się napić - wyjaśnił spokojnym tonem zaczepiony. - A usłyszałem, że Żydowin niecnota mnie i mojemu kompanowi go poskąpił. Toteż uprzejmie poprosiłem, by znalazł jedną czy drugą flaszę. - Węgrzyna nie trzymają tu dla takich jak waćpan. - Podsędek mocnym kułakiem huknął w ladę tak, że aż zadrżał na niej napełniony dzban. Pan Żytowiecki na tyle dobrze znał pana Krasińskiego i na tyle dużo o nim słyszał, iż wiedział, że podsędek szuka zwady z obcym szlachcicem, który śmiał się domagać wina chowanego jedynie dla przedniejszych gości. - Wybacz, panie bracie, ale pić w karczmie każdemu wolno, jeśli za swoje płaci - zauważył cicho pan Myszkowski, głosem niemal pokornym, a przynajmniej uprzedzająco grzecznym. - Panie bracie? - prychnął pan Krasiński z pogardą i wyniosłym spojrzeniem zmierzył niewysokiego szlachcica w znoszonym kontuszu, który śmiał się porównywać do niego. Do niego! Posesjonata i przyjaciela posesjonatów! Krasińskiego herbu Korwin, którego przodkowie zasiadali w ławach senatorskich wśród najpierwszych panów Rzeczypospolitej! Którego rodzina znajdowała protoplastów wśród najwybitniejszych arystokratów rzymskiego Imperium! I były to koligacje poważne i wywiedzione przez wybitnych heraldyków, a nie lada jakie, jak choćby pretensje rodu Paców do związków z rzymskimi Pazzimi. W dodatku podsędek wyglądał przy panu Myszkowskim lepiej nawet niż paw z rozpostartym ogonem przy wróbelku. Bowiem pan Myszkowski nosił niegdyś jasny, a teraz szary od podróżnego brudu lniany żupan i wełniany, burej barwy kontusz, spod którego nie raz i nie dwa przy gwałtowniejszym ruchu wyglądały podobnego koloru hajdawery, w dodatku ubłocone. Tymczasem gromko i radośnie witany szlachcic nosił się niczym najpierwszy z posesjonatów. Pod kontuszem z zielonego aksamitu błyszczał jedwabny żupan tak silnej szkarłatnej barwy, iż zdawało się, jakoby pana podsędka ktoś oblał kubłem krwi. W talii przewiązany był perskim pasem haftowanym złotymi nićmi, które układały się w kształtne wyobrażenia smoków lecących z rozpostartymi skrzydłami. Pan Krasiński odwrócił się w stronę stołu, gdzie siedziało czterech mocno już podpitych przyjaciół, pilnie przysłuchujących się i przyglądających wszystkiemu, wierząc, że podsędek wyprawi im prawdziwe teatrum kosztem przejezdnego szlachetki. Najstarszy ze szlachciców stanął nawet przy ławie, przyłożył sobie dłoń do ust, jakby kogoś nawoływał, i krzyknął pełnym głosem: - Pan brat Hołota! - A cóż za dowcipny rara avis zaćwierkał? - burknął pan Szczurowicki. - To pan Dzierżanowski - wyjaśnił pan Żytowiecki. - Obywatel wielce szanowany w okolicy. - Nędzna, jak widać, ta okolica - skwitował pan Szczurowicki bez cienia szacunku. Gruby szlachcic już chciał się odezwać, lecz nie zdążył. Poza tym jego słowa i tak zagłuszyłby okrzyk podsędka. - Co ma za majątek łachę błota! - pan Krasiński gromkim głosem dokończył drwinę, zgodnie z oczekiwaniami pana Dzierżanowskiego. Pozostali szlachcice wybuchli gromkim śmiechem, tymczasem pan Krasiński nachylił się niemal kordialnie w stronę pana Myszkowskiego i z serdeczną czułością objął go za ramiona. - Słyszałem, że od waści, panie bracie - kontynuował, mocno zaakcentowawszy dwa ostatnie słowa - nawet worka po ziemniakach nie można pożyczyć, bo w jeden ubiera się żonka, w drugi najstarszy syn, a więcej worków już nie macie. Czterej szlachcice ryczeli niczym zarzynane wieprze, zwłaszcza widząc spłoszoną twarz szaraka, którego tak niemiłosiernie postponował pan Krasiński. Nie pierwszy raz słyszeli już podobne facecje z ust podsędka, jednak za każdym razem równie ich cieszyły. Mieli tylko nadzieję, że szlachetka w końcu nie wytrzyma, rzuci jednym lub drugim grubiańskim słowem, a wtedy podsędek poprosi go na szabelki i tym samym wyprawi kolejne teatrum. Nie mieli szczególnie krwiożerczych zamiarów i nie życzyli sobie wcale, by pan Krasiński usiekł hołysza, bo i co to byłaby za chwała? Ale przegonić go po podwórcu, wypłazować, może na koniec zabrać hajdawery i gołkiem puścić wokół O tak, na podobną zabawę byli gotowi, a że znali obyczaje sąsiada i przyjaciela, to mieli nadzieję, iż takąż uciechę im zapewni. - Powiedz no, waszmość, skąd pochodzisz? - Pan Krasiński odsunął się od skulonego przy szynkwasie szlachetki i najwyraźniej zaczynał nową facecję. - Spod Mławy - odparł cicho zapytany. - Powiadają, że pod Mławą wielce zacne macie majątki - rzekł z udanym podziwem podsędek i rozejrzał się, czy aby wszyscy na pewno go słuchają. - Długie co prawda tylko jak bicz, szerokie jak nóż, ale za to głębokie do samego środka ziemi! Siwy szlachcic siedzący przy stole aż odchylił się na ławie i śmiał na całe gardło, jego wąsaty towarzysz dostał spazmów z nadmiernej uciechy, a dwóch pozostałych waliło radośnie kielichami w blat. - Dalej, panie Krasiński! Dalej, zacny towarzyszu! Powiedz no coś o mazowieckich rodzinach! - krzyknął pan Dzierżanowski. - Pan brat przybył do nas z Mazowsza. - Pan podsędek rozpromienił się w sztucznym uśmiechu i znów nachylił się ku panu Myszkowskiemu. - To sam najsprawniej nam wyklaruje rzecz całą. Powiedzcie no, panie bracie, prawdali to, że dzieci na Mazowszu przez siedem dni po urodzeniu są ślepe jak szczenięta? Co? Rzeknij no, panie bracie: prawda? I że sukom je do karmienia dajecie, nie matkom. - Nie wiem. - Pan Myszkowski bezradnie wzruszył ramionami. Pan Żytowiecki słuchał tego wszystkiego i w pewnym momencie aż ręka mu sama poszła na rękojeść szabli, gdyż wyobraził sobie, że jego tak obrażają. Oj, zdziwiłby się pan Krasiński, próbując podobnych krotochwili! Może i w szabli pan podsędek był mocniejszy, może był i młodszy, może fikuśnych sztychów nauczony, lecz takiej zniewagi pan Żytowiecki by nie darował. A jeśli przyszłoby nawet cięgi zebrać, to przynajmniej w obronie honoru, a honor przecież rzecz święta! Na szczęście jednak obrażano kogo innego i opasły szlachcic, szczerze mówiąc, zdziwił się, że tak mocno zawiodła go intuicja, każąca w panu Myszkowskim widzieć człowieka niebezpiecznego, gotowego rozprawić się z każdym, kto stanie mu na drodze. Starzeję się czy co? - spytał siebie pan Żytowiecki i znów skupił uwagę na scenie, która rozgrywała się przed jego oczami. Podsędek właśnie kazał wszystkim obecnym zastanowić się nad tym, czym różni się mazowiecka białogłowa od mazowieckiej maciory. I sam po chwili odpowiedział na tak podany problem, twierdząc, że maciory na Mazowszu są o wiele czystsze i o wiele bardziej obyczajne od niewiast. - Poza tym imaginujcie sobie, waćpanowie - wołał dalej - że na Mazowszu znaleziono jedną świnię, która ludzkiego języka całkiem porządnie się wyuczyła. I ciekawe to, gdyż żadna mazowiecka niewiasta podobnej sztuki nigdy nie dokonała! Pan Dzierżanowski dostał już czkawki, pewnie pół na pół z pijaństwa i uciechy, ale choć mówić nie mógł, to przynajmniej cynowym kubkiem tak walił w dębowy blat, że w dłoni mu się z tegoż kubka bez mała zrobił talerzyk. A pan Myszkowski nawet na ostatnią, najtęższą obelgę z ust pana Krasińskiego usłyszaną nic nie odrzekł, tylko głowę opuścił, jakby chciał, żeby wszyscy dali mu już święty spokój. Panu Żytowieckiemu i smutno było, kiedy na ten widok patrzył, i wstyd oraz złość go też brały na hołysza, który nie umiejąc sobie w opresji radzić, niepotrzebnie wdał się w awantury. Pan Krasiński wyraźnie liczył na to, że jego ostatnie słowa nie ujdą płazem, ale z chwili na chwilę widać było, że traci nadzieję na zwadę. Najpierw więc zmierzył postponowanego szaraczka srogim spojrzeniem, w końcu jednak skrzywił się, machnął dłonią i przeszła mu ochota do dalszych żartów. Widział doskonale, iż przeciwnik jest tak przerażony, że nawet szydzenie z niego przestało być już zabawne. - Znam ja takich panów braci. - Obrócił się w stronę siedzących nieopodal szlachciców, jakby zamierzał wyjaśnić im, kim jest pan Myszkowski. - Tchórzewskich z Kądzielowa, herbu Zajęcza Skórka. Nie raz i nie dwa kota takim popędzałem, nie raz i nie dwa grzbiety im garbowałem. - Ot, znalazł się nam miles gloriosus przesławny - mruknął pod nosem pan Szczurowicki, lecz na tyle cicho, że nikt oprócz pana Żytowieckiego na pewno nie mógł go usłyszeć. Podsędek, wyraźnie zrezygnowany, odwrócił się na powrót do pana Myszkowskiego: - No dobrze - rzekł wielkodusznym tonem - płać, waćpan, coś winien, i wynoś się stąd, a Bogu dziękuj, żem dzisiaj w dobrym humorze i nie każę waści rachunku batem na plecach wypisać. - Ano zapłacę - pokornym głosem zgodził się pan Myszkowski, a jego słowa znowu skwitowano śmiechem. - Patrz teraz uważnie, panie brateńku - poradził cicho pan Szczurowicki, a gruby szlachcic nawet nie obruszył się za nazwanie go takim wymagającym konfidencji zdrobnieniem, tylko rzeczywiście pilnie baczył, co wydarzy się dalej. Książki Jacka Piekary wydane nakładem naszego wydawnictwa Sługa Boży Młot na czarownice Miecz Aniołów Necrosis. Przebudzenie Świat jest pełen chętnych suk Łowcy dusz Przenajświętsza Rzeczpospolita Płomień i krzyż - tom 1 Charakternik Ja, inkwizytor. Wieże do nieba Alicja Ja, inkwizytor. Dotyk zła Mój przyjaciel Kaligula Ja, inkwizytor. Bicz Boży COPYRIGHT (C) BY Jacek Piekara COPYRIGHT (C) BY Fabryka Słów sp. z , LUBLIN 2009 WYDANIE I ISBN 978-83-7574-333-3 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta GRAFIKA ORAZ PROJEKT OKŁADKI Piotr Cieśliński ILUSTRACJE Artur Gołębiowski REDAKCJA Karolina Kacprzak KOREKTA Barbara Caban, Magdalena Byrska SPRZEDAŻ INTERNETOWA ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 : 22 721 30 00 , e-mail: WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 e-mail:
audiobook cd
Lektor |
Wydawnictwo Biblioteka Akustyczna |
Oprawa pudełko |
ISBN 978-83-63162-17-7 |
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Wydawnictwo: | Biblioteka Akustyczna |
Oprawa: | pudełko |
Wymiary: | 140x125 |
Liczba stron: | 2 |
ISBN: | 978-83-63162-17-7 |
Lektor: | Tomasz Sobczak |
Wprowadzono: | 24.11.2011 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.