Album "Division Bell" zespołu Pink Floyd po raz pierwszy ujrzał światło dzienne pod koniec marca 1994 roku (byłem wtedy w szóstej klasie podstawówki!). Początkowo różnie przyjęty w różnych środowiskach, zyskał jednak ogromną popularność, zdobywając status złotej, platynowej, podwójnej platynowej i potrójnej platynowej płyty. Utwór "Marooned" (przepiękna kompozycja!) zdobył nagrodę Grammy w kategorii najlepszy utwór instrumentalny. W Polsce, rok po premierze, "Division Bell" otrzymał nagrodę Fryderyka za najlepszy album zagraniczny na polskim rynku.
A jaka tak naprawdę jest ta płyta dla zwykłego melomana? Jednym słowem: wspaniała.
We wszystkich jedenastu utworach dominują instrumenty klawiszowe oraz partie gitarowe, długie, idealnie zharmonizowane solówki. Całość skomponowana jest w tempie ogólnie powolnym, uspokajającym, często melancholijnym i zawsze refleksyjnym, spokojnie i nastrojowo.
Lirycznie "Division Bell" to swego rodzaju manifest, mający na celu ukazanie problemów w komunikacji międzyludzkiej, wezwanie do otwartości, szczerości i próby porozumienia. Zapewne spory wpływ na warstwę liryczną albumu miały wcześniejsze konflikty wewnątrz grupy Pink Floyd (czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło). Gdzieś tam słyszałem, że niektóre utwory nawiązują do schyłku komunizmu, do upadku muru berlińskiego, do wojny w Jugosławii. Ja osobiście nie lubię doszukiwania się w muzyce podtekstów politycznych; dla mnie ten album to instrumentalny majstersztyk, idealny do odsłuchania w domowym zaciszu, i takim niech pozostanie. Abstrahując od tekstów muzyka jest tu po prostu wspaniała. Każdy akord, każda nuta, każdy riff - użyć tu przymiotnika "dobre" byłoby sporym niedopowiedzeniem.
Ten album jest skazany na nieśmiertelność.