"Witaj w klubie"
Chociaż od wielu lat z nieufnością spoglądam na filmy nagradzane przez Amerykańską Akademię Filmową, tym razem się nie zawiodłam. "Witaj w klubie" to autentyczna historia mężczyzny, który "radość" życia odnajdywał wyłącznie w narkotykach, alkoholu i seksie z kimkolwiek i gdziekolwiek.Przychodzi jednak kryska na Matyska i nasz kowboj dowiaduje się, że za miesiąc zejdzie z tego świata z powodu AIDS. Mamy lata 80., w powszechnej świadomości więc HIV i AIDS są domeną wyłącznie homoseksualistów i ćpunów. Szansą wydaje się lek w USA niedostępny i niezatwierdzony. Bohater postanawia go zdobyć za wszelką cenę.
Nie, to nie kolejna historia o nawróceniu w obliczu choroby i ostatnich dni życia. Przez długi czas bohater ani nie rezygnuje z hulaszczego trybu życia, ani nie odstawia ryzykownych zachowań na bok. Nie znajdziemy w filmie anioła po metamorfozie, który odnajduje nową drogę, by pomóc sobie i innym. Ron Woodroof do końca bywa irytujący, wulgarny, nawet egocentryczny. Jak "prawdziwy" mężczyzna i kowboj - nienawidzi gejów. Walczy z systemem farmaceutycznym łamiąc prawo, przede wszystkim dla własnej korzyści. Nie oszukujmy się - tytułowy "klub" zakłada z myślą, by pomóc sobie, a przy okazji zarobić. To, że przychodzi mu pożegnać się ze znaczną częścią swoich klientów, których AIDS dosłownie pożera, oczywiście musi wpłynąć ostatecznie na Rona.
Siłą filmu nie jest wcale Matthew McConaughey i zrzucenie przez niego kilkunastu kilogramów, by postać Rona była "sugestywna". McConaughey jest rzeczywiście tutaj mocny i pokazuje klasę mistrzowską. Ale siłą filmu jest co innego - twórcom tego dzieła udało się nie stworzyć landrynkowej, wyciskającej łzy z oczu historii o walce Goliata z Davidem. Mimo powagi fabuły udało się reżyserowi stworzyć film nie pozbawiony humoru, przyznaję - czasem bardzo przaśnego; film, którego fabuły nie śledzi się z nabożnym przejęciem, ale często z uśmiechem na twarzy. I uśmiech ten wcale nie bagatelizuje historii, nie wycisza tragizmu bohatera i nie zaciera cierpienia jemu podobnych. Tragizm postaci, ich nierówna walka z przeciwnikiem, którym w zasadzie staje się państwo, są ciągle obecne, ale mają wyważony ciężar.Dzięki temu udało się uniknąć zbędnego patosu, pompatyczności, a film nie stał się nadmuchanym tragedią, przerysowanym, nienaturalnym tworem. Trudno zrobić film o ciężkich sprawach z taką "lekkością" - Jean-Marc Vallée spisał się na medal.