Jestem oszołomiona. Absolutnie i bezgranicznie. A przecież "Requiem dla snu" nie oglądałam wczoraj wieczorem. Można by więc ze zdumieniem zapytać, jakim cudem wciąż na wspomnienie tego filmu przechodzą mnie dreszcze. Sensowna odpowiedź jest tylko jedna: Aronofsky.
Wspaniały, nietuzinkowy reżyser, o którym mało kto słyszał. Owszem jego produkcje czasem goszczą na wielkim ekranie. Niestety nie znajdują zbyt dużego poklasku. Cóż, już tak jesteśmy skonstruowani, iż wszystko co inne, jest dla nas niepokojące. Burzy w nas jakąś wewnętrzną harmonie, pobudza do buntu. Całym jestestwem odczuwamy zburzenie tego schematycznego muru. A my nie lubimy gdy w naszej psychice zachodzą podobne reakcje. Wolimy stary, utarty schemat- w tym przypadku horror czy przeciętną komedię romantyczną. Wiemy czego się po nich spodziewać. W ten sposób oglądając przerażający horror odczuwamy większe poczucie bezpieczeństwa niż przy dramacie reżyserii Aronofsky'ego. A przecież aby dojrzeć fenomenalność tego dzieła wystarczy wyzbyć się irracjonalnego strachu. Dać się ponieść genialnej muzyce Mansella, zachwycić się perfekcyjną grą Ellen Burstyn! A później raz na zawsze odciąć się od używek. Bo "Requiem dla snu" jest nie tylko zjawiskowym filmem, gdzie możemy podziwiać wyjątkowość reżyserii Aronofsky'ego. To również wstrząsająca terapia dla wszystkich uzależnionych. I przestrzeżenie dla wszystkich pragnących po nie sięgnąć. Nie potrafię wam przekazać całej palety emocji, które towarzyszą widzowi w czasie emisji. Obezwładniający smutek, złość, niezdrowa fascynacja... musicie sami to zobaczyć. Gorąco polecam!