Na początek powiedzmy sobie jasno, że film "Mroczna wieża" w reżyserii Nikolaja Arcela nie jest ekranizacją cyklu powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem. Powtarzam: nie jest to ekranizacja, lecz co najwyżej film oparty na motywach tych powieści. Motywem wspólnym dla obu dzieł jest postać rewolwerowca Rolanda, postać Waltera zwanego Człowiekiem w Czerni oraz istota Mrocznej wieży, stanowiącej centrum równoważące dobro i zło panujące we wszechświecie. Na tym merytoryczna zbieżność w koncepcjach Kinga i Arcela kończy się, niestety, definitywnie.
Mając świeżo w pamięci cały 7-tomowy cykl Mrocznej Wieży, na film czekałem z niecierpliwością. Już jednak pierwsze zwiastuny, przedstawiające Rolanda jako czarnoskórego rewolwerowca (w dodatku bez nieodzownego kapelusza!) zapowiadały, że Arcel zbyt mocno odejdzie od pierwowzoru stworzonego przez Kinga. Obejrzenie całości filmu potwierdziło moje obawy, wywołując uczucia sporego niedosytu, zdziwienia, rozczarowania i... smutku. Książka, którą King nieraz podsumowywał jako najważniejsze dzieło swojego życia, została bowiem spłaszczona jak rozjechany żuczek, widzowi dając jedynie strasznie podziurawioną namiastkę esencji Mrocznej Wieży. Ani widz, ani książka na takie potraktowanie na pewno nie zasłużyły.
Nawet ktoś, kto z książki nie przeczytał ani strony, odniesie wrażenie, że film został wyrwany z szerszego kontekstu, że jest niepełny, zdawkowy, niespójny i kiepsko zakończony. Zbyt wiele wątków zostało tu jedynie liźniętych, przez co zrozumienie ich bez znajomości książki nie jest możliwe. Kto czytał Mroczną Wieżę, skrzywi się na nieścisłości, braki, kosmiczny odskok od fabuły; a kto nie czytał, ten nigdy, poprzez pryzmat adaptacji Arcela, nie pojmie ważności ani samej Wieży, ani walki Rolanda z Walterem. Emocjonalnie - słabo. Fabularnie też. Aktorsko też jakoś tak nijak. To, co powinno być westernem w otoczce fantasy, jest mało przekonujące i nieodzwierciedlające klimatu przeplatających się równolegle światów, klimatu walki o te światy, grozy, upadku ludzkości. Nawet niezła efektowność paru scen nie da rady tego naprawić - są one jak pojedynczy fajerwerk na tle nocnego nieba.
Pewnie moja recenzja wyda się Wam skażona zbyt dużymi oczekiwaniami wizualizacji tego, co pierwotnie wyszło spod pióra Kinga. No ale zaraz - a niby czego miałbym oczekiwać? Na co przymknąć oko? Na rewolwerowca w wiosce smerfów? Na Człowieka w Czerni ubranego w fartuszek Master Chefa?
Produkcją Arcela jestem mocno zawiedziony, bo wiejący tygodniami przedpremierowy wicher przywiał ze sobą jedynie garść przeciętnych kinowych plewów. Nie, to nie jest świat Rolanda z Gilead.