Pod koniec XX wieku włodarze z USA zakupili prawa do postaci legendarnego monstrum- jednego z najsławniejszych symboli Japonii. Zatrudnili do realizacji znanego ze swojego zamiłowania do efektów specjalnych reżysera, dorzucili kilka rozpoznawanych twarzy na ekranie oraz masę promocji marketingowej i powstał dla nas w 1998 roku film „Godzilla”. Oglądając ten film ponad 10 lat później trzeba przyznać, że nie stracił on za wiele ze swojej jakości w stosunku do czasów obecnych. Co świadczy równie dobrze o nim jak i równie źle o najnowszych produkcjach. Z punktu widzenia współczesnego widza myślę, że najważniejsza będzie dobra historia. Bez logicznych dziur czy przesadnego patosu. Ot konkretna sensacja z odrobiną humoru i całą masą akcji. I to jest naprawdę duży plus- czego niestety nie można powiedzieć o następnych filmach reżysera Godzilli – Rollanda Emmericha (Pojutrze, 10.000 B.C., 2012). Także aktorzy wypadają udanie. Choć nie są to gwiazdy pierwszego formatu to zarówno Matthew Broderick jak i Jean Reno mogą wzbudzać sympatię u widzów. Nie mniej jednak głównym aktorem jest tutaj zdecydowanie tytułowa Godzilla- ogromna jaszczura, efekt promieniowania nuklearnego, która postanawia się przenieść z jednej z wysp do Nowego Jorku, siejąc przy okazji zniszczenie i śmierć. Współczesny widz może mieć niejakie opory przed oglądaniem tego filmu, myśląc sobie, że efekty specjalne sprzed 12 lat na pewno będą wyglądać prehistorycznie i kiczowato. Nic z tych rzeczy – choć owszem chwilami da się zauważyć, że zamiast technologii cyfrowej zostały użyte makiety – to należy pamiętać, że już rok później powstał Matrix – a więc efekty specjalne były już wtedy na wysokim poziomie. Ja osobiście film polecam szczególnie fanom przyjemnej rozrywki w wydaniu sci-fi. Można się pośmiać, można się przestraszyć – a na pewno nie będzie się nudzić.