Nim obejrzałem pierwszy odcinek "Breaking Bad", słyszałem o tym serialu wiele. Bardzo wiele. Oczywiście znakomita większość słów dotyczących tej produkcji była pozytywna, jednakże to mnie nie przekonywało. A to dlatego, że zarys fabuły, w której to nauczyciel chemii zaczyna produkować narkotyki i wdaje się w świat ciężkich przestępstw, wydał mi się... dziwny i nierealny, nazbyt wydumany i surrealistyczny.
Gdy już obejrzałem pierwszy odcinek "Breaking Bad", wiedziałem, że muszę obejrzeć kolejny. A później kolejny, znowu kolejny, jeszcze jeden, i jeszcze jeden... aż do końca! Tak, ten serial wciąga od samego początku, choćby dlatego, że jest tak zrealizowany i tak zagrany przez aktorów, że nie ma w nim ani krzty surrealizmu, a wręcz wszystko wydaje się wiarygodne i prawdziwe. Widz czuje się, jakby oglądał historię prawdziwą i bardzo szybko zaczyna żywić realne odczucia wobec postaci, które przecież są fikcyjne. Od razu zaznaczę, że niekoniecznie muszą to być odczucia miłości. Wręcz przeciwnie, zachowanie pana Whitea (głównego bohatera) oraz Jessego Pinkmana (bohatera prawie-głównego) było bardzo często wręcz irytujące. Ale wynikało to z tego, że stworzone przez aktorów postaci były bardzo żywe, miały swój własny, indywidualny charakter i według niego działały. A działania te niekoniecznie zgadzały się z moim charakterem i sposobem działania (i stąd ta złość)... Co nie zmienia faktu, że budząc owe emocje - raz złość, innym razem zadowolenie - serial wciągał. I wciągnął mnie do samego końca, tak jak narkoman wciąga nosem kreskę koki. Można wręcz powiedzieć, że "Breaking Bad" narkotyzuje widza, otumania go i sprawia, że wpada on w nałóg, który powoduje, że do tego nałogu ciągle się wraca, i wraca, i wraca... gwarantuję wam, że szybko poczujecie to samo i nawet nie wiecie kiedy, a dobrniecie do końca pierwszego sezonu, oczekując na więcej. Wręcz żądając więcej! Bo tak jest właśnie z nałogami. I tak jest z "Breaking Bad".