Masakra! Udowodniono nowe uzależnienie

Gandalf.com.pl
Napisane przez Gandalf.com.pl
Brak komentarzy
Udostępnij:

     Czujesz, że to jest Twój dzień. Masz wolne, bo święto państwowe. Grubo. Ale Ty planujesz to jedynie zaakceptować i świętować na swój własny sposób. Dajmy na to – czytając książkę. Zasiadasz pełny nadziei, z myślą o rychłym relaksie, odprężeniu. Cudnie. Smakujesz pierwsze słowa. Jest progres – już 20 strona. I nagle rozlega się ryk telewizora sąsiada. Ktoś postanowił przetestować nową metodę audioterapii – operową arią. Super. Już nawet jesteś w stanie przyzwyczaić swoją trąbkę słuchową do tej amplitudy dźwięków i skierować ośrodek słuchu na własne myśli, kiedy z balkonu piętro niżej dociera odważna odezwa do ludu o. Rydzyka. Balkon na górze postanawia pójść w szranki z dolnym. Stacjonarny rower na jakiś niewytłumaczalny sygnał zaczyna dawać upust swemu przeznaczeniu. Można mieć wrażenie, że naprawdę wczuwa się w rolę. Twoja cierpliwość zostaje wystawiona na próbę. Nie daje rady. Umierasz. Mózg zmasakrowany.

     Otóż to. Masakra to moje drugie imię. Mówię „masakra”, myślę „masakra”, czuję „masakrę”, widzę (!) „masakrę”. Choć nigdy, żadnej dosłownej masakry nie przeżyłam, czuję ją niemalże pod skórą. Tym właśnie prostym słowem wyrażam moje szeroko pojęte emocje: niezadowolenie, zdumienie, przerażenie, zmęczenie… I, och, właściwie to… prawie wszystko. Znalazłam sobie to „urocze” słówko, którym wysługuję się na lewo i prawo. Jestem od niego uzależniona. Kiedy pewnego razu, usłyszałam mojego „towarzysza” w ustach młodej dziewczyny, która z „masakry” robi kropkę i przecinek w każdym zdaniu – stwierdziłam, że mój „związek” jest toksyczny i muszę się z niego wypisać. Nie było łatwo, tym bardziej kiedy zobaczyłam na półce księgarni to:     Prawda, że ironia losu? W takim wypadku, nie było wyjścia – wzięłam. Przeczytałam i nie żałuję. Zostałam zmasakrowana dużą ilością przytomności jaką zaserwował na kartach swojej książki Krzysztof Varga. Lektura dosyć gorzka w smaku, przeżuwa się wolno, ale z przyjemnością, choć treść wcale przyjemna nie jest. A to za sprawą konstrukcji metaforycznych jakie autor stosuje ku uciesze: „Wokół walały się butelki po winie, mnóstwo butelek, istny butelkowy skarbiec Szeherezady z tysiąca i jednej nocy pijaństwa”. Aaaa! Mam Was! Uśmiech! Prawda, że działa? A to tylko maleńki wycinek…

            Historia Stefana Kołtuna, który „zmasakrowany kacem, wokalista rockowy w średnim wieku, rusza przez rozgrzaną niewyobrażalnym upałem Warszawę na pijacką odyseję, by rozwikłać tajemnicę swojego życia i pojąć sens Polski”, jest dość smutna, ale ma jedną zaletę, która stawia całą treść w zabawne ramy – talent autora. Talent do snucia opowieści niebywale wciągającej, choć tak zwyczajnej, dotyczącej codziennej rutyny i szarego życia. Pijackiej kawalkady przez miasto w poszukiwaniu istoty życia. Dlaczego kawalkady? Bohater nie podróżuje sam. Ma niezrównanych towarzyszy: bogatego Prezesa, niedocenionego Poetę, sławnego Docenta, wizjonerskiego Proroka, genialnego magistra Wątrobę, dawną wielką miłość Wiedźmę oraz tajemniczego pana Lucjana, który wie o Stefanie wszystko. Te literackie „pierwowzory” poprzez wygłaszane przez siebie idee i poglądy, uzmysławiają wiele dzisiejszych obaw, lęków, które istnieją głęboko w naszej podświadomości albo których nie chcemy sobie uświadomić z różnych względów. Dostajemy paletę refleksji o przeszłości, jej wpływie na opłakany stan obecny oraz wizji przyszłości. A tłem wszystkiego jest Polska. Ukochana i znienawidzona. Kraj w rozpadzie albo w trakcie koszmarnej metamorfozy.

            Bohater wędruje po śladach żywych, wspomina tych, którzy pozostawili po sobie tę straszną spuściznę. Swoją podróż zaczyna od Saskiej Kępy, która jest dla niego wyrazem bezpieczeństwa i stabilizacji. Wypuszcza się w miasto, w którym codziennie coś umiera, by zmierzyć się z własnym niepokojem o siebie, o ludzkość, o własny kraj. Nocna wyprawa staje się dla Stefana niczym droga Dantego przez zaświaty – Piekło, Czyściec i Raj. Stefan pragnie jakiegoś cudownego katharsis, ale tylko dzięki alkoholowemu upojeniu, potrafi istnieć, przetrwać w tym szpetnym świecie. Jak to się mówi – Panta Rhei. W tym wypadku, kiedy mózg Stefana „płynie” przez przestwór alkoholowego oceanu, wszystkie gwałtowne zmiany stają się dla niego łatwiejsze do przyswojenia.

            Kołtun porusza się w świecie gorzkiej ironii. Jest przedstawicielem upadku obecnych czterdziestolatków z plusem. Duchowo umiera, a cielesna powłoka zostaje udręczona cierpieniem i pogardą wobec porządku świata. W „koszmarnym” mieście jest już tylko czarno-białym odbiciem – ową spuścizną, która sieje spustoszenie. I tylko Ci charyzmatyczni ludzie, spotykani po drodze, są nadzieją Stefana na przetrwanie. Tylko oni pomogą mu w dążeniu do celu ku delirycznemu zapomnieniu.

            Jaki płynie wniosek z przeczytanej lektury? Że lepiej nie pić i być błogo nieuświadomionym czy lepiej pić i mieć w głowie galaretę, która masakruje mózg? Myślę, że to coś więcej. To próba ukształtowania siebie samego – swojej tożsamości, poczucia polskości w dzisiejszym szybko zmieniającym się świecie priorytetów. A gdzieś podświadomie – pragnienie wygrzebania się z bagna, w jakie sami się wplątujemy, zrzucając wszystko na karby pozornej nieprzystawalności do świata. To trochę jak dostać obuchem w głowę. Akurat w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dziwne? Ano tak. Bo to solidne uderzenie sporej dawki polskiej rzeczywistości, ukazane przez Krzysztofa Vargę w przyjemnej, bo humorystycznej formie. Zostałam „upita”, żeby łatwiej to sobie przyswoić.

            Epicka opowieść o ludzkim upadku, różnego rodzaju śmiertelności oraz bolesnych doświadczeniach nieprzyzwoicie mnie przyciągnęła, zahipnotyzowała. „Powieść do czytania zdecydowanie na trzeźwo”. I zdecydowanie nie „na szybko”. Posmakujcie, a nie pożałujecie. Zachęcam do komentowania!

 

Udostępnij:
7 maja 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

W przypadku naruszenia Regulaminu Twój wpis zostanie usunięty.