Przyznam szczerze, że nie jestem fanem twórczości Stephena Kinga. Nie znam jej co prawda bardzo dobrze. Jednak przeczytawszy trzy powieści tego autora, całkowicie straciłam zainteresowanie dalszym poznawaniem historii jego pióra. Trzy książki- to niedużo, ale chyba każdy się ze mną zgodzi, że najbardziej liczy się pierwsze wrażenie. Możliwe, że po prostu nie miałam szczęścia i nie trafiałam na te powieści, które przysporzyły Kingowi sławy i szacunku. Sytuacja zmieniła się, gdy w prezencie gwiazdkowym znalazłam ?Znalezione nie kradzione?. Nie wypada nie przeczytać książki, którą się dostało. Długo mi to zajęło, ale w końcu starłam z niej kurz i zaczęłam czytać. Moje początkowo sceptyczne nastawienie zmieniało się w miarę rozwoju akcji. Od pierwszych rozdziałów czytelnik zostaje wciągnięty w poniżej przedstawioną fabułę.
Młody Morris Bellamy z fascynacji do książek autorstwa Johna Rothsteina jest w stanie zrobić wszystko. Podziwia jego kunszt literacki, mimo to obwinia go o złe pokierowanie losami jego ulubionego bohatera. Kierując się pogłoskami o istnieniu setek notesów kolejnych niepublikowanych dzieł autora, Morris postanawia włamać się do jego domu i zabrać, w jego mniemaniu należące mu się, rękopisy. Bellamy wcale nie planował zamordować Rothsteina. Zależało mu tylko na tym, by poznać następny tom ulubionej powieści. Ponad życiem autora ceni sobie jego twórczość. Wkrótce trafia do więzienia. Na ironię losu kara związana jest z zupełnie innym przestępstwem.
Kilkadziesiąt lat później zaginiona twórczość Rothsteina trafia w ręce młodziutkiego chłopca. W jego sercu kiełkuje miłość do literatury. Wkrótce jego drogi skrzyżują się z losem Morrisa Bellamy`ego. Jak zakończy się ta groźna znajomość?
Przy tej książce czas nie istnieje. Czytelnik z zapartym tchem czyta kolejne strony, by poznać zakończenie tej historii. Nie ma pewności, któremu z bohaterów bardziej sprzyja szczęście. Te dwie przedstawione postaci łączy bardzo wiele. Z każdym kolejnym rozdziałem czytelnik gromadzi coraz więcej wspólnych dla nich cech. Te podobieństwo jeszcze podsyca tą iskrę ciekawości. Jednak jest coś co diametralnie różni bohaterów- system wartości. Dla młodego i niezepsutego jeszcze chłopca oprócz dzieł ulubionego autora jest jeszcze rodzina. To dla niej decyduje się na kroki, którą mogą zadecydować o jego życiu lub śmierci. Natomiast Morrisem Ballemy kieruje obsesja. Nie liczy się nic, prócz utracone przed laty rękopisy. ?Wszystko gówno znaczy? jak głosi często powtarzany przez niego cytat z ulubionej powieści. Nie ma znaczenia iloma trupami będzie usłana droga do celu. Nie ma znaczenia, że korzyści z osiągnięcia celu są niewspółmierne w stosunku do kosztów. Nie ma znaczenia, że każdy kolejny krok prowadzi Morrisa Bellamy`ego nad przepaść.
Podsumowując, mimo wcześniejszego braku entuzjazmu opowieść mi się podobała. Polecam ją każdemu. Dzięki niej powtórnie otworzyłam się na twórczość Stephena Kinga. Mam nadzieję, że kolejne powieści porwą mnie równie mocno.