Nie jestem fanką romansów. Ale, myślę sobie, wampiry. Wampiry są fajne. W tym momencie pojawia się przed oczami obraz Drakuli - jak wstaje z trumny, otrzepuje czarny płaszcz sinymi rękami, po brodzie ścieka mu krew. Więc przeczytałam "Zmierzch". Nasłuchałam się przedtem opinii różnego rodzaju - moje rówieśniczki, czyli dziewczyny mniej lub więcej w okresie dojrzewania, były książką zachwycone, zauroczone, stały się wielkimi miłośniczkami wampirów (o ile wampiry występujące w "Zmierzchu" w ogóle wampirami nazwać można), zaś grono znajomych miłośników fantastyki powieść tę zmieszało, delikatnie mówiąc, z błotem.
Grzechem by było, gdybym powiedziała, że czytało mi się źle. Nie w tym rzecz. To, że czyta się w miarę płynnie, to tylko i wyłącznie zasługa stylu autorki. Ale jeśli o fabułę chodzi... Zaczyna się zwyczajnie. Dziewczyna przeprowadza się do ojca. Potem poznaje Edwarda - wampira. Nadal przed oczami mam Drakulę i jakoś trudno mi uwierzyć, że ten sam Edzio (takie zdrobnienie imienia Edward wydało mi się najodpowiedniejsze, z różnych względów...), który zakoc[...]e się w pierwszej lepszej dziewczynie, jest w stanie cokolwiek upolować. Bo nie wolno zapominać, że wampiry właśnie ludzką krwią się żywią. I jeszcze jedno - wampiry się nie zakoc[...]ą. Od zawsze, odkąd ludzie zaczęli wymyślać legendy, wampiry budziły lęk, albo przynajmniej niepokój. I nic w tym dziwnego. W końcu między wampirem a człowiekiem panuje relacja drapieżnik-ofiara, zupełnie jak między lwem a zebrą, a jak babcię kocham, w życiu nie widziałam lwa chadzającego z zebrą po restauracjach. Edward budzi we mnie jedynie współczucie. I może nieco ironiczny uśmiech.
Druga sprawa - chodzenie do szkoły. Wampir, jako że jest istotą nocną, bojącą się światła słonecznego, w dzień zwyczajnie śpi (według legend, oczywiście). A Edzio chodzi do szkoły jak grzeczny synek tatusia. Pomijam fakt światła, ale o ile ludziom to nie przeszkadza, o tyle nie jestem w stanie przyjąć, że wampir panuje nad swoim instynktem i znajduje się wśród swoich ofiar zupełnie jak jeden z nich.
To tylko kilka błędów (w moim mniemaniu) tej powieści. Zaręczam, że było ich znacznie więcej, jednak dalsze przytaczanie ich prawdopodobnie do niczego nie prowadzi. Nie wiem, jakim prawem Stephenie Meyer spróbowała zrobić z drapieżnego i groźnego wampira pięknego księcia z bajki. Nie mam powodów, by bronić ludziom przedstawiania swojej wersji legend, ale to już jest lekka przesada. Nie nazywajmy wampirem wszystkiego, co ma kły. Tym bardziej, jeśli kły te broń Boże nie służą do gryzienia.
Wątek miłosny. W tej powieści jest dość rozbudowany. Właściwie jest to wątek pierwszoplanowy. W mojej skromnej opinii spaprany na całej linii. Po wchłonięciu takiej dawki miłości czułam się zupełnie tak, jakbym zjadła baton czekoladowy polany miodem i lukrem, posypany cukrem, zapaćkany dżemem i toffi. To może wywołać efekt zwrotny. Fantastyka fantastyką, ale nawet tam musi być ziarno prawdy. Autorka wsadziła do powieści chodzącego ideała, spełniając tym samym oczekiwania młodych czytelniczek. Ale kto z nas tak naprawdę jest w stanie uwierzyć w tak nieskazitelną miłość? Chyba tylko ktoś wyjątkowo naiwny, żeby nie powiedzieć głupi. Edward jest zawsze tam, gdzie Bella go potrzebuje. W połowie powieść już zupełnie przestałam się bać o główną bohaterkę, bo Edward-hero zawsze przybędzie.
Tak naprawdę nie ma w tej powieści niczego rewelacyjnego. Nie spodziewajcie się strachu, lęku, czy chociaż zwykłego dreszczyku. Bo jeśli Drakula jest wilkiem, to Edward jest tylko marnym ratlerkiem...