Śledząc nowości filmowe ostatnich miesięcy czy lawet lat, można odnieść wrażenie, że scenarzystom wyczerpały się pomysły. Niemal wszystkie pozycje kinowe to ekranizacje lub adaptacje poczytnych książek czasem poczytnych dopiero po przeniesieniu ich na ekran. Wbrew pozorom dzieła Jacka Borcucha nie wpisują się w ten komercyjny schemat. (Sceno)pisarz daje nam po prostu niepowtarzalną możliwość podejrzenia autentycznego skryptu filmowego. Podważam cudzysłowem jego pełną autentyczność, ponieważ oczywiste jest, że oryginał musiał zostać nieco zmodyfikowany i dostosowany do potrzeb książki. Wszystko co kocham w wersji papierowej można uznać za skrót, preludium, na którego podstawie powstawał film.
W tym wypadku treść i forma przekazu są niemal równie ważne. Autor (bo tak najogólniej wypada go nazwać) przedstawia losy grupy licealistów dorastających w trudnych latach 80. Nikt nie tłumaczy, co to za czasy, nikt nie mówi uwaga, wprowadzono stan wojenny. Polski czytelnik-widz po prostu to wie. Na tym tle rozgrywają się dramaty młodych ludzi pierwsze miłości, marzenia, zawiedzione nadzieje, śmierć i starcia z rzeczywistością, która nieuchronnie miesza się do ich życia, czy tego chcą, czy nie.
Chłopcy komponują piosenki, zakładają zespół, z którym chcą wystąpić na festiwalu w Koszalinie. Teksty dotyczą bo muszą trudnej rzeczywistości, a przynajmniej tak są interpretowane przez dorosłych. Bo gdyby się nad tym głębiej zastanowić, w te rozpaczliwe niekiedy wołania o wolność mogliby wpisać się młodzi wszystkich czasów i wszystkich pokoleń. Zadawanie pytań, bunt i protest to niezmienny przywilej dorastania.
A co ze wspomnianą formą? Forma przede wszystkim ciekawi, ale bywa, że również przeszkadza. Nie jest to powieść, nie ma retardacji, opisów, przydługich charakterystyk. I, wbrew pozorom, wbrew temu, jak bardzo narzekamy na tzw. opisy przyrody męczące młodzież w lekturach szkolnych, właśnie brak tych opóźnień może stanowić problem. Akcja toczy się tu jak w filmie szybko, klatka za klatką. Nie ma miejsca na odpoczynek, trzeba być nieustannie skoncentrowanym, bo na każdej stronie może wydarzyć się coś ważnego. Na takie klatki-rozdziały podzielona jest cała książka. Tytuły doprecyzowują miejsca akcji, która rozgrywa się w Gdańsku: Mieszkanie Janka, Nad morzem, Korytarz szkolny, Stary pociąg na bocznicy nad morzem itp. Z kolei treść rozdziałów to same dialogi, przeplatane didaskaliami, choć nieco bardziej rozbudowanymi niż w dramacie. Jacek Borcuch dzięki nim pozwala czytelnikowi wniknąć w swój pomysł na fabułę, zrozumieć, co autor miał na myśli.
Niewielkich rozmiarów książka, w niemal kieszonkowym formacie, uzupełniona została fotografiami kadrami z filmu. I to był błąd. Drugi już, jeśli uznać za takowy jasne tłumaczenie czytelnikowi intencji autora. Całe pole do popisu dla wyobraźni jeśli nie interpretacyjnej, to choćby wizualnej zostało w ten sposób brutalnie ograniczone lub nawet całkowicie zlikwidowane. Staliśmy przed szansą stworzenia swojego filmu, który można by potem skonfrontować z obrazem kinowym, a tymczasem jesteśmy skazani na jedno możliwe wyobrażenie. Za dużo tych zdjęć. Film, jeśli nawet nas czymś zaskoczy, będzie do bólu przewidywalny. Pozostaje więc postawić postulat zostawcie, drodzy autorzy, kina filmom, a książki fabułom. Nawet jeśli będą to fabuły filmowe, oprawione w eksperymentatorską formę, niech pozostawiają choć kilka niedopowiedzeń, choćby miały one dotyczyć tylko warstwy wizualnej.
Opinia bierze udział w konkursie