ŻE NIBY TO DEBIUT..?
Początek był ciut toporny. Autor perfidnie skakał w czasie, zmieniał bohaterów, mieszał niemiłosiernie. Muszę przyznać, że troszkę mnie to przeraziło. Gdyby taka sytuacja utrzymała się do końca książki, to słowo daje, że szlag by mnie trafił. Jednak, jak widzicie, piszę (chyba) z sensem, zmysłów nie straciłam, wszystko jest w porządku, tak więc Marchewka odpuścił sobie podróże w czasie? na szczęście. I muszę przyznać, że gdy tylko sytuacja z czasem akcji się ustatkowała, czytanie ruszyło z kopyta, a szulerski świat wciągnął mnie bez reszty. Serio, przepadłam. Wciągnęłam się w sieć spisków i intryg, zaplątałam tak skrzętnie, że po skończeniu książki musiałam chwilkę odczekać, aż mi się wszystko w główce poukłada. Szczerze? Gdybym nie wiedziała, że jest to debiut pana Tomasza, to za żadne skarby świata bym się tego nie domyśliła. Autor fenomenalnie operował słowem, tworząc świat pełen tajemnic, pełen przekrętów, pełen walk na ulicach i zabójców czających się w zaułkach Hausenberga. Pomijając te kilka pierwszych rozdziałów niż znalazłam czasu na nudę. Ciągle coś się działo, ciągle musiałam główkować, aby rozgryźć zagadkę przed końcem książki (PS. Mimo główkowania ogarnęłam o co chodzi może na stronę przed wielkim finałem :?)). Już wiem, że jeśli nadarzy się okazja, to po kolejne książki Marchewki sięgnę w ciemno. SQN po raz trzeci udowodnił mi, że polscy autorzy nie gryzą. Serio.
MIASTO OŻYŁO
Właściwie po przeczytaniu opisu z okładki byłam przekonana, że głównym bohaterem będzie Slava. W czasie czytania książki zmieniłam zdanie i uznałam, że postacią pierwszoplanową o dziwo będzie Petr. Ale wiecie co? W obu przypadkach się myliłam. W Mieście szulerów pierwsze skrzypce gra nie człowiek, a miasto! Hausenberg. Cholera, jak ja lubię, kiedy miejsce akcji jest jakieś. Tutaj właśnie takie było. Hausenberg miał duszę, miał swoją historię, swoje tradycje, miał szereg rządzących nich praw, miał hierarchię władzy. Kurcze, tak dobrze się mi czytało wszelkie opisy ulic czy budynków, knajp, barów i domów gry, że w zasadzie wolałam je nawet od dialogów. Były świetne. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to fakt, że nie potrafiłam wyobrazić sobie otoczenia Hausenberga. Jakby wam to wyjaśnić?. Po prostu Marchewka tak skupił się na mieście szulerów, że zapomniał o świecie dookoła, przez co nie bardzo wiedziałam czy to jest tak, jak było za czasów dajmy na to Jagiełły ? miasta dzieliły ogromne dystanse łąk, wsi i lasów, czy raczej tak, jak jest teraz ? miasta sąsiadują ze sobą dosyć ściśle. Miałam wrażenie, że razem z granicą Hausenberga kończył się świat. Nie mniej jednak przeszkadzało mi to w stopniu minimalnym. O, i nie pogardziłabym mapką miasta ? to byłoby coś! ;)
LUDZIE BEZ TWARZY
Marchewka wykreował w swojej powieści bohaterów różnorodnych i charakterystycznych, z tym nie ma co się kłócić. Ale ja mam? no właśnie, mam jedno ale. Dla mnie oni nie mieli twarzy. Okej, potrafiłam rozpoznać ich po tym jak wypowiadał się o nich narrator, rozróżniałam ich w dialogach po sposobie wysławiania, ale za żadne skarby świata nie potrafiłam wyobrazić sobie ich wyglądu. Wiedziałam, że Slava był przeciętnej budowy, że Nino był barczysty, etc, ale nie kojarzę jaki mieli kolor włosów czy oczu, karnację? no wiecie, zabrakło mi opisów. To troszkę bolało, bo akurat na wygląd postaci zwykłam zwracać uwagę? no ale z drugiej strony za kreacje ich charakterów należą się Marchewce pochwały. Od pierwszych stron czytelnik dostaje możliwość poznania Slavy, Nina i Petra, ich sposobu rozumowania, tego co ich cechuje i wyróżnia. I tak oto mamy króla złodziei, który ma ogromne ambicje, jest piekielnie cwany i równie bystry, mamy zabójcę potrafiącego pokonać w zasadzie każdego z zamkniętymi oczyma, no i nareszcie mamy szulera, który pragnie zaszczytów i sławy tak bardzo, że jest gotów w ich imieniu poświęcić samego siebie i postawić wszystko na jedną kartę. A skoro już przy kartach jesteśmy?
?GRAŁO SIĘ??
Przyznaję się bez bicia, jestem karcianą łajzą. Czasami zagram ze znajomymi w makao czy kenta, dawniej pod groźbą płaczu i focha męczyłam z kuzynami grę w wojnę (to ciężko grą nazwać, to jest koszmar!), ale o tych prawdziwych grach karcianych pojęcia nie mam? to też jestem marnym autorytetem , jeśli chodzi o ocenianie tego, czy karciane zagrywki w książce ukazano dobrze. No na moje amatorskie oko wyszło to nieźle, bo nawet ja, karciana łajza, wiele zasad przyswoiłam, wiele sztuczek zrozumiałam i generalnie nie pogubiłam się w tym? za bardzo. Czasami coś mi umykało i fragmenty, które toczyły się przy stole karcianym czytałam dwu- trzykrotnie, ale to raczej wina mojej ignorancji, nie autora ;). Nie zmienia to faktu, że wszystkie te sztuczki i triki ogromnie mnie ciekawiły i nadawały całej historii takiego, hmmm? takiego klimatu rodem z kasyna. Miodzio.
MINUS ZA SŁOWNICTWO
Wiecie za co jestem zła na Marchewke? Za okaleczenie tej powieści sporą dawką kobiet lekkich obyczajów i innych takich. Nie, nie chodzi mi tu o przechadzające się gdzieś po Hausenbergu prostytutki. Mam na myśli wulgaryzmy. Kruca fuks, ja wiele rozumiem, i domyślam się, że to miało nadać książce charakteru i takiej męskiej twardości, takiego pazura, ale jak dla mnie połowa tych przekleństw wystarczyłaby z nawiązką. Czasami czytając po prostu pomijałam wulgaryzmy, żeby nie psuć sobie przyjemności. Bo o ile rozumiem, że kiedy budynek sypie się komuś na łeb, wkoło wszystko trawią płomienie, drzwi blokuje zgraja ochroniarzy, to aż się prosi o kilka mocnych słów, to w najzwyklejszym barze, i to podczas spokojnej rozmowy wcale ich być nie musi?
CZY POLECAM?
No pewnie! Jeśli szukacie łotrzykowskiej historii pełnej sekretów, przekrętów i walki o władzę, to Miasto szulerów jest czymś, co powinno przypaść wam do gustu. To samo tyczy się wszystkim miłośnikom karcianych rozrywek ? może podłapiecie jakiś nieznany wam trik? ;) A taką trzecią grupą, którzy powinni się zastanowić nad sięgnięciem po tę książkę są ci z Was, którzy tak jak ja lubią, kiedy to miejsce akcji staje się swego rodzaju bohaterem książki. Jednym słowem ? nie zawiedziecie się.
?DAMN, to były trzy słowa :?)