Po lekturze „Uśmiechu Demokryta” Ryszarda Przybylskiego poczułam, że oto objawił mi się duch literatury, obnażyła się przede mną sama jej istota, a z dotychczas rozgryzanych łupin wypadł wreszcie pożywny orzech. W piórze Przybylskiego odnalazłam to, czego szukałam na tylu już kartach, u tylu świadomie lub przypadkowo dobieranych autorów. Odnalazłam literaturę, którą odważyłabym się nazwać jej najczystszą formą – liturgią słowa. Ktoś być może zarzuci mi nadmierne epatowanie emocjami, zbyt podniosłe epitety, ale jak tu nie okazać radości z odnalezienia bratniej duszy, a zarazem mistrza w piórze, celu i drogi do niego w jednej osobie, w rzeczywistości słowa przez nią tworzonej?
Siła „Uśmiechu…” tkwi bowiem nie w intrygującej fabule, gdyż właściwie nie można wskazać jakiegoś jednego wątku, podjętego przez Autora, ale w podejściu do materii, jaką jest słowo, w ujarzmieniu energii, jaką są myśli, w wykorzystaniu przesłania, jakie niosą ze sobą ludzkie dzieła – obrazy, książki i filozoficzne koncepcje świata i człowieka w nim. Przybylski osnuł swoje wspomnienia z czasów dzieciństwa, lat chłopięcych i młodości na kanwie historycznych doświadczeń wołyńskiej społeczności, z której się wywodzi, a przede wszystkim na rozważaniach trzech rzeczywistości – ikonograficznych tradycji przedstawiania narodzin Chrystusa, rozpraw Mochnackiego o samojskiej tyranii Rosji oraz demokrytejskiej filozofii pogody ducha i przyjmowania stanu rzeczy takim, jaki jest.
Książka stanowi zatem zbiór trzech esejów. Pierwszy, wychodząc od rodzinnej ikony, którą matka Autora niegdyś zawiesiła w domu, a ojciec-ateista nakazał synowi czuwanie nad ogniem, mającym wiecznie płonąć przy świętym obrazie, wychodząc tedy od domowej eikon, snuje Przybylski rozważania nad kilkoma przykładami ikon przedstawiających narodziny Chrystusa. W swych analizach skupia się szczególnie na postaci św. Józefa i jego duchowym dramacie człowieka postawionego przez Boga wobec poniżenia w oczach własnego narodu oraz osamotnienia we własnej rodzinie, w której przyszło mu być miast ojcem, li tylko opiekunem, miast pełnoprawnym małżonkiem, li tylko towarzyszem Świętej Bogurodzicy.
Drugi esej czasowo umiejscowiony w roku 1943, geograficznie zaś na Wołyniu, to z jednej strony dzieje Wołyńców od Reichskommissariat Ukraine do czystek przeprowadzanych przez UPA, z drugiej zaś to rozważania nad Dziełami Maurycego Mochnackiego. Już w roku 1863 przeniknął on bowiem istotę carskiego imperium, istotę Rosji jako tworu samoswojskiego, w którym nie ukształtowało się nigdy i nie ukształtuje społeczeństwo obywatelskie, a całość trzyma się w kupie tylko dzięki tyranii carów, dyktatorów czy prezydentów oraz zlepkowi wielu różnych narodowości nieświadomych swoich praw, pozwalających sobą manipulować, mających w zamian za to poczucie przynależenia do organizmu niezwyciężonego, któremu nikt nie ośmieli się sprzeciwić.
Ostatni esej poświęcony jest latom Zaraz po Wojnie oraz tytułowemu Demokrytowi i jego filozofii pogody ducha i przyjmowania rzeczywistości takiej, jaka jest, po uprzednim jej rozpoznaniu. To część prowadząca dialog z demokrytejską filozofią, a zarazem z filozofią w ogóle i to na tle czasów, w których niepodzielnie królowała powojenna nędza i socjalistyczna ideologia, mająca wyprowadzić narody z biedy jedyną słuszną drogą komunizmu.
Lektura „Uśmiechu Demokryta” rodzi wiele refleksji, katalizuje pytania, a nawet wątpliwości, dając równocześnie poczucie katharsis, które wypływa z kontaktu z pięknem języka, z głębią myśli, z rzetelnością Autora podejmującego szereg różnorodnych wątków z taką samą powagą miłośnika słowa, prawdy, badacza i człowieka przebudzonego. Czyż w tragedii Józefa nie można bowiem odnaleźć dramatu ojca niewtajemniczonego w świat wiary, jakim żyją pozostali członkowie rodziny? Czyż wołyńskie czystki nie stanowią dowodu słuszności i przenikliwości XIX-wiecznych analiz Mochnackiego? Cóż zatem czeka nas jeszcze w przyszłości od tego niedającego się ujarzmić tworu, jakim jest Rosja? Czyż w życiu nie należy kierować się mądrością filozofów, strzec swego serca i dbać o pogodę ducha pomimo, a może ze względu na głupotę, duchową nędzę i przestępstwa, jakie kłębią się wokół nas, nie należy zaś załamywać się i poddawać rozpaczy, bo to prowadzi do szaleństwa?
Gorąco polecam lekturę „Uśmiechu Demokryta” wszystkim spragnionym czystej literatury, nieskażonej marketingową propagandą, płaskością kreowanej rzeczywistości i kalectwem językowym autorów
Opinia bierze udział w konkursie