Pewnego razu, podczas przeglądania oferty Gandalfa i jego drużyny, grafika jednej z książek dość nachalnie rzucała mi się w kąt oka. Kiedy spojrzałem na tytuł widniejący u dołu - "Sztukmistrz z Lublina" - pomyślałem sobie: "O, właśnie".
O, właśnie - tym oto sposobem znalazłem się tutaj, choć minęło trochę czasu zanim zdecydowałem, jaką ostatecznie ocenę przyznać tej niewątpliwie oryginalnej książce. Zadania niestety nie ułatwił mi sam autor. Ale po kolei.
To, co przyciągnęło mnie do tej powieści, choć początkowo istniało jedynie w sferze domysłów, to jej klimat: specyficzny, XIX-wieczny i mieszczański oraz wychodzący poza oklepaną i standardową Warszawę. Następnie lektura zamieniła moje przypuszczenia w pewność, odsłaniając przy okazji kilka innych pozytywnych cech tej książki. Jedną z nich jest charakter prowadzonej przez Singera narracji: wszechwiedzący autor opisuje tytułowego bohatera z dającym się wyczuć ciepłem i fascynacją, momentami odgrywając wręcz rolę jego pełnomocnika lub rzecznika. Drugą ze wspomnianych cech jest charakter samej postaci sztukmistrza. Jasza Mazur nie jest - jak wstępnie można było domniemywać - zapatrzonym w siebie, przesadnie pewnym i znudzonym sukcesami narcyzem. Jasza przedstawiony przez Singera jest ciekawym świata dużym chłopcem, który dzięki swojej ciężkiej i wytrwałej pracy stał się kimś; który dzięki hartowi ducha i dobremu sercu nie zszedł - jak wielu z jego otoczenia - na drogę bezprawia i parszywego, lecz łatwego życia. Ale Jasza jest też człowiekiem, który - mimo upływu obfitujących w sukcesy lat - wciąż czuje się niedoceniony i obcy - obcy wśród swoich, ze względu na jego chwiejną i niedogmatyczną wiarę, jak również obcy wśród przedstawicieli "Warszawy", dla których jest zwykłym kuglarzem. Jasza jest wreszcie człowiekiem, który pod maską mistrza sztuk wszelakich skrywa twarz osoby targanej licznymi wątpliwościami. W kulminacyjnym momencie powieści uczynią one z Mazura budzącego litość nieudacznika.
Tyle na temat plusów. A minusy? Przede wszystkim zakończenie, konkretnie - ostatni rozdział.
Można odnieść wrażenie, że noblista nie bardzo wiedział, jak zwieńczyć opowiadaną historię. W efekcie, po warszawskich perypetiach bohatera, następuje całkowite rozmycie. Rozmycie wszystkiego. Pisarz jednym pomysłem ucina niemal wszystkie problemy, a co gorsza - pomysł ten jest mocno wydumany, wręcz bajkowy. I, jakby tego było mało, nawet przy zastosowaniu takiego zabiegu/wybiegu autor zatrzymuje się niejako w pół zdania. Szkoda, bo pozostaje niedosyt.
O, właśnie - niedosyt. Tym słowem chyba najlepiej opisać "Sztukmistrza..." podsumowując niniejszą recenzję.
Pozdrawiam