- -10%
E-book
Dostawa | Czas dostawyod momentu wysłania | Płatność online | Płatność przy odbiorze | Powyżej 300zł |
---|---|---|---|---|
![]() | 24-48h | 8.99 zł | 10.99 zł | Gratis |
![]() | 24-48h | 11.99 zł | 13.99 zł | Gratis |
![]() Dostawca nie gwarantuje dostarczenia zamówienia przed świętami.
| do 3 dni roboczych | 6.99 zł gratis od 50 zł | - | Gratis |
![]() Brak opcji wyboru przy produktach oznaczonych jako "duży gabaryt" | 24-48h | 11.99 zł | - | Gratis |
![]() | 24-48h | 8.99 zł | 10.99 zł | Gratis |
![]() ul. Beskidzka 37, 91-612 Łódź | od pn do pt w godzinach 9:00 - 18:00 | Gratis | - | Gratis |
Dostawa | Czas dostawyod momentu wysłania | Płatność online | ||
---|---|---|---|---|
![]() | 5-7 dni | 20.00 zł + 12 zł za każdą sztukę | ||
![]() | 7-14 dni | 21.00 zł + 20 zł za każdą sztukę |
Możliwość zwrotu w 14 dni
Brzoza w tamtych dniach krótkich triumfów wujka Feriego, w tamtych nieodmiennie letnich, słonecznych dniach rozkwitającej piękności Anikó i Ágoty, w owych dniach czasami wietrznych, gdy podmuchy wichru usiłowały splątać ciężkie, grube włosy gimnastyczki i skrzypaczki, w tamtych dniach gdy aleją Thökölyego jeździły jeszcze tramwaje – brzoza nie mogła być tak imponująca jak dziś, ale przede wszystkim musiała być żywa, bo ta obecna zdała mi się martwa, nie rósł na niej żaden liść, a z potężnego pnia sterczały tylko gołe, rozczapierzone konary. To tragicznie osamotnione ogromne drzewo zdało mi się najbardziej dojmującym symbolem czasu, którym minął, emblematem przemijania, i stałem teraz przed nim jednocześnie zachwycony jego godnością i niepodważalnym majestatem, ale i przerażony, pojmując wreszcie potęgę powolnego umierania.
Na ulicy Torontál, zmierzając powoli w kierunku alei Thökölyego, by złapać autobus, zobaczyłem nagle dziwnie zachowującego się kota, który skradał się na ugiętych łapach, jakby przygnieciony niewidzialną ręką prawie do ziemi, z wysuniętą nieco nienaturalnie głową. Zatrzymywał się, cofał, następnie znów ruszał, z najwyższą jednak uwagą i czujny niczym zwiadowca, lecz obiektu jego czujności przez jakiś czas nie mogłem dostrzec. Dopiero po chwili ujrzałem, że sporych rozmiarów kamień nagle rusza się i nieporadnie przemieszcza w kierunku najbliższego domu. Najpierw pomyślałem, wnioskując z ubarwienia, że to zadziwiająco duży jeż, dopiero po chwili, przyjrzawszy się zwierzątku, zrozumiałem, że to wielki szczur, lecz nie szary, tą szarością mojego szczura z Naphegy, szarością wahającą się między kolorem grafitowym a niebieskim, ale szczur brązowy, do tego najpewniej chory albo ranny, bo ewidentnie kulał. Szczur kuśtykał kawałek, a za nim z największą ostrożnością posuwał się kot; szczur się zatrzymywał, kot także, z jednej strony zaciekawiony jak nieostrożne dziecko, z drugiej jakby wystraszony dziwnością wielkiego gryzonia, być może świadom, że zwierzę jest chore, co może napełnić prześladowcę odwagą, ale i przecież lękiem, że ma przed sobą przeciwnika nie tylko słabego, lecz też nieobliczalnego, który w desperacji jest w stanie walczyć do upadłego, a na dodatek zarazić swoją chorobą, kto wie, czy nie śmiertelną. Szczur dotarł do drzwi klatki schodowej i uniósłszy łepek, spoglądał na nie, oczekując być może, że ktoś go wpuści do środka, następnie począł obwąchiwać framugę, lecz tam nie było szans na azyl, kot zaś w bezpiecznej odległości śledził każdy jego ruch. Szczur ruszył w kierunku śmietnika, a za nim przyczajony wciąż kot, lecz nagle i bez żadnego wcześniejszego sygnału gryzoń wbiegł szybko pod samochód, ani trochę nie kulejąc, a tam kot, w ową ciemność i ciasnotę, nie odważył się już wcisnąć. Przysiadł więc obok i warował, jakby został stróżem szczura, choć oczywiście w jego głowie musiała się odbywać walka: czy pójść atakować, czy odpuścić; myślę, że moja obecność nie pozwalała mu się wycofać, wszak mógłbym uznać, że stchórzył. Stałem przez chwilę koło śmietnika, ostentacyjnie obserwując warującego przy samochodzie kota, tak aby wywierać na niego presję, lecz sytuacja zdawała się patowa: szczur siedział pod samochodem – kot nie miał odwagi go stamtąd wyciągnąć. Po kilku minutach, uznawszy, że cierpliwość kota i szczura z pewnością przewyższają moją i mogę tak stać do nocy, zostawiłem zwierzęta i ruszyłem ku placowi Bośniackiemu, by tam wsiąść w autobus.
Bo postanowiłem wrócić autobusem sto dwanaście, podążającym bezpośrednio na wzgórza Budy, choć akurat nie na Naphegy, ale w okolice Orbánhegy, i wysiąść za mostem Elżbiety, tuż przy zbiegu ulic Tigris i Czakó, skąd miałbym kilka minut spacerem. Nie spieszyłem się, w innym przypadku zapewne wsiadłbym w często kursującą siódemkę i potem przesiadł się przy placu Franciszkanów albo wcześniej, przy Uránii bądź Astorii, ale poczułem nieprzepartą pokusę, by pojechać sto dwunastką, ponieważ umiem tracić czas jak mało kto, a jasne było, że jeśli nie pojadę sto dwunastką, to w ogóle nigdzie nie pojadę. Szczęśliwie wsiadłem do stojącego na pętli autobusu na tyle wcześnie, by zająć miejsce z tyłu przy oknie, niczym uczniak moszczący się w autokarze przed wycieczką klasową. Z każdą minutą pojazd zapełniał się ludźmi wracającymi z bazaru, dźwigającymi torby z zakupami i ciągnącymi charakterystyczne wózki z kratkę, nieodłączny atrybut emerytów robiących zapasy warzyw, mięsa i owoców. Szybko zorientowałem się, że jestem najmłodszy w całym autobusie, a za tym natychmiast przyszła refleksja, że ci ludzie, zgrzybiali, zmęczeni, schorowani, w tamtych moich zuglańskich czasach byli młodsi niż ja dzisiaj. Cały autobus sprawiał wrażenie, jakby odbywał wahadłowe kursy z targu do domu spokojnej starości, a to, że siedziałem niewzruszenie, nie mając zamiaru nikomu ustępować miejsca, a zarazem czując się nieswojo z tym swoim chamstwem, sprawiało, że czułem, jakbym i ja sam był wieziony do jakiegoś sanatoryjnego przybytku, będącego w rzeczywistości zakamuflowanym hospicjum. Całe szczęście zgodnie z moimi przewidywaniami większość staruszków wysiadała na najbliższych przystankach, jeszcze sporo przed dworcem Keleti, by z siatkami i wózkami podreptać do domów, i już na wysokości bulwaru Hungaria oraz wiaduktu kolejowego, które stanowią przecież prawdziwą granicą oddzielającą Zugló od śródmieścia, autobus napełnili ludzie zdecydowanie młodsi, więc jasne było, że mogę bezpiecznie siedzieć aż do końca podróży.
I tak się zasiedziałem, że poczułem, iż mógłbym jechać ową sto dwunastką przez resztę dnia, jechać w zasadzie nieustająco, doświadczyłem zupełnego, niemal buddyjskiego zobojętnienia. Nie nudę wcale poczułem, nie smutek, nie melancholię, bo wszystkie te uczucia świadczą jednak o żywotności – dopóki odczuwamy nudę, smutek czy też melancholię, tę immanentną węgierską grypę duszy, to znaczy, że jednak trzymamy się życia, natomiast zobojętnienie jest niefizycznym objawem śmierci.