Nie minę się chyba z prawdą, gdy napiszę, że Skandynawowie uważani są za mistrzów kryminału. Larsson, Lackberg, Mankell, Nesb? - słyszał o nich niemal każdy, a liczba ich fanów z dnia na dzień jedynie wzrasta.
W czym tkwi ich sekret? Czy operują piórem lepiej niż inne nacje, czy może jest wśród nich więcej psychodelicznych szaleńców? Czy też - kolokwialnie mówiąc - całą robotę odwala za nich atmosfera miejsc, w których osadzają akcję swych powieści?
Nie mam pojęcia.
Wiem za to, że uwielbiam skandynawskie kryminały, namiętnie je czytuję i często daję szansę nowym twórcom. Takim jak np. Mariette Lindstein.
Bo przyznajcie sami, czyż skandynawski thriller oparty (częściowo :D ) na faktach, nie brzmi nad wyraz kusząco?
Dla mnie brzmiało. I to bardzo.
Szwedzka wyspa, skąpana we mgle, która obrosła w mrożące krew w żyłach legendy i wyglądająca na niegroźną (a wręcz innowacyjną!) ideologia. Niewiele trzeba, by niemająca planu na życie młodziutka Sofia Bauman uległa czarowi Franza Oswalda, przywódcy sekty ViaTerra. Najpierw realizuje jego program, a później - pomimo początkowych oporów - przyjmuje ofertę pracy. Szybko jednak zauważa, że Oswald zachowuje się dziwnie, a to, czego wymaga od swoich pracowników na pewno nie jest normalne. Atmosfera się zagęszcza, a wraz z nią obawy Sofii, która postanawia opuścić wyspę, nim dojdzie do najgorszego.
Zapomina jednak o jednym.
Nikt nigdy nie opuścił ViaTerra.
"Sekta z Wyspy Mgieł" szumnie nazywana jest fenomenem na miarę Larssona (tak, dokładnie takie słowa krzyczą do nas z okładki) i mrożącym krew w żyłach thrillerem. W tym momencie powinnam chyba parsknąć śmiechem, bo ma to niewiele wspólnego z rzeczywistością. To naprawdę dobra powieść, mocna i momentami niepokojąca, ale w żadnym wypadku nie nazwałabym jej thrillerem (a tym bardziej takim, który zatrzymałby nam krążenie). Co zaś do porównania "Sekty..." do "Millenium" Larssona - aż tak bym się nie zapędzała ;)
To, co charakteryzuje skandynawską literaturę to bardzo trudny do przebrnięcia, toporny wręcz wstęp. Tak też jest w przypadku debiutu Lindstein. Jeśli jednak zaciśniemy zęby i będziemy brnąć dalej niczym buldożer, to natrafimy na kawałek całkiem niezłej literatury, którą czyta się w iście zawrotnym tempie.
Na samym początku lekko obawiałam się tych trudności w czytaniu - "Sekta z Wyspy Mgieł" jest bowiem oparta na autentycznych wydarzeniach, których to świadkiem (czy też raczej "uczestnikiem") była autorka. Obawiałam się stricte naukowego podejścia, poważnego dokumentu i treści pełnej psychoanalizy. Niebiosom niech będą dzięki, że Lindstein zdecydowała się pójść w zupełnie innym kierunku i mocno sfabularyzowała fakty, którymi dysponowała . Jej książka to nie psychologiczny bełkot, pełen wyobrażeń o tym, jak działa sekta; to prawdziwa relacja osoby z wewnątrz, świadectwo zmian w psychice i działań człowieka opętanego manią wielkości. Co do samego Oswalda - gwarantuję Wam, że drugiej tak szalonej, wywołującej raz litość, raz nienawiść postaci szybko nie znajdziecie.
Przez pierwsze sto stron bardzo (naprawdę BARDZO) przeszkadzały mi podrozdzialiki pisane kursywą, które to zastąpiły typowe retrospekcje, tak powszechnie używane w kryminałach czy thrillerach. Wiem, że miały one swój cel i z czasem zgrabnie wplatały się w całą historię, ale te początkowe były bardzo chaotyczne, nieudolne i jedyne, co robiły to... Dokładnie. Pieruńsko irytowały.
Większej liczby minusów nie zauważyłam ;)
Komu mogę polecić "Sektę z Wyspy Mgieł"? Na pewno wszystkim tym, którzy z zapamiętaniem zaczytują się w książkach opartych na faktach. Tym, którzy interesują się psychologią, ale niekoniecznie mają ochotę na noc spędzoną z akademickim podręcznikiem. Fanom Skandynawów (oczywiście! :) ) i wszystkim szukającym ciekawej lektury, która nie wyjmie im z życia więcej niż parę tylko dni.
Opinia bierze udział w konkursie