Dwanaście opowieści z Avonlea. Opowieści-anegdotek, opowieści-ploteczek, których nie powstydziłaby się żadna wiejska kumoszka. Z tymże, pokrytych trochę kurzem, patyną, haftowaną serwetą, XIX-wiecznych opowieści.
Pozycja niby zaliczana w poczet książek z etykietką Saga Ani z Zielonego Wzgórza, jednak samej Ani w opowieściach owych nie znajdziecie. Nic a nic.
Zamiast Ani bohaterów mamy cały szereg – Starą Damę, córkę pana Shawa, stare małżeństwo Sloane, niedostępną Lucynę, itd., itp.
Jedyne co łączy owe opowiadania z panną z Zielonego Wzgórza, to sposób w jaki są napisane. Kwiecisty nierzadko, gawędziarski, ale z nutą głosu wybitnie żeńską, bardziej „plotkowany”. Ckliwy, wieczne o miłości, przyjaźni, pięknie, zło jest tępione, dobro jest nagradzane. Historie idealne do opowiadania ich sobie na posiedzeniu kół gospodyń wiejskich, czy innych kół. Pewna jestem, ze Gombrowicz tego by z grzybkami nie podał.
O ile Anią zachwycałam się przez całe moje dzieciństwo, czerpałam z niej, śniłam niej, i naśladowałam w skrytości ducha, to opowiadaniami tymi zachwycić się nie mogłam. I nie mogę.
Jednak, jeśli przebrnęliście przez kolejne części Ani, głupio nie znać i tego.
Polecam więc, ale na Waszą, drodzy czytelnicy, tylko Waszą odpowiedzialność.