Fabuła jest prosta i bardzo przewidywalna, ale przecież nie chciałam się męczyć to narzekać na to nie będę. Choć większość akcji ma miejsce w Rzymie to powieść jest bardzo amerykańska, bo przecież od swoich korzeni nie ma ucieczki. Autorce jedynie udało się wychwycić, co niektóre zachowania Włochów i przedstawić je w sympatyczny i wesoły sposób. Także mamy tutaj oczywiście wszechobecnych i natrętnych lowelasów, miłość do strajków i oczywiście Jedzenia. We Włoszech Jedzenie zdecydowanie jest przez duże J i inaczej być nie może.
Bohaterowie nie różnią się niczym specjalnym od bohaterów innych przyjemnych romansów. Jak zawsze jest kontrast między draniem, który wykorzystuje a tym dobrym, którego nie zauważamy. Do tego szczypta przyjaciół, duża łyżka problemów rodzinnych i 300 stron pojawia się bez problemu. Miłym akcentem na koniec są przepisy kulinarne. Autorka była tak miła, że nawet napisała, co bohaterzy pili do tego. Przepisy fantastycznie sprawdzają się kuchni pod względem smakowym jak i w trudności wykonania. Każdy może to zrobić sam w domu.
To czy jakieś refleksje się pojawią czy nie zależy od czytelnika i tego, czego potrzebuje. Książka idealnie dostosowuje się do osoby i tego, czego w danej chwili oczekujemy.