"Małe życie" było na mojej liście książek do przeczytania od dłuższego czasu. Powieść uznana za książkę roku, a Yanagihara uznana za jedną z najwybitniejszych amerykańskich powieściopisarek właśnie za tę książkę, rewelacyjne oceny, nominowana do Nagrody Bookera i National Book Award; laureatka Kirkus Prize... Jako, że wiedziałam, że lektura będzie raczej "ciężka", zrobiłam sobie przerwę od bardziej wymagających powieści, przeczytawszy kilka znakomitych lekkich kryminałów. Tak więc byłam dobrze nastawiona na odbiór książki tego kalibru.
Opowieść dotyczy historii przyjaźni czterech mężczyzn, od okresu młodości na przestrzeni wielu lat. Jeden z bohaterów zmaga się z traumą z dzieciństwa, której tajemnicy pilnie strzeże przed wszystkimi, także najbliższymi osobami. W toku wielostronicowej lektury poznajemy jego tragiczne tajemnice.
Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to to, że książka jest na wskroś amerykańska i niestety nie w tym dobrym znaczeniu. Odkrywając ostatnio nowe nazwiska amerykańskiej literatury niestety mówiąc szczerze muszę przyznać, że wiele z tych powieści wydaje się być? płytka? Książka opowiada o naprawdę ciężkich, dramatycznych wydarzeniach, jest duże skupienie na emocjach bohaterów, a odnoszę wrażenie, że wszystko jest napisane powierzchownie, jakby z dystansu. Druga kwestia, która mnie irytowała, to duża liczba pobocznych bohaterów, z których odnoszę wrażenie niemal wszyscy (także heteroseksualni) mają za sobą epizody homoseksualne. I broń boże nie chcę tutaj krytykować wątków związanych ze związkami homoseksualnymi, jestem naprawdę bardzo daleka od jakiejkolwiek dyskryminacji w tym polu. Po prostu odnoszę wrażenie, że autorkę trochę poniosło, no chyba, że celem było oddanie funkcjonowania specyficznego środowiska artystycznego w Nowym Jorku.
Podobnie rzecz się ma odnośnie cierpienia i dramatów, jakie spotkały jednego bohatera. Tak dużo krzywd zadanych jednej osobie, od wielu różnych przypadkowych osób? Również mało realne, aczkolwiek zapewne o to właśnie chodzi - o wskazanie, że jedna osoba może przyciągać tyle nieszczęść...?
Reasumując - dużo przesady, co sprawia, że książka, mimo że obyczajowa - jest nierealna w odbiorze, trudno mi było "kupić" tę historię.
Z zalet książki, muszę przyznać, że ma naprawdę dobre momenty. Pomimo, że jest obszerna i nie najlepiej oddaje emocje, nie dłużyła mi się. Chwilami irytowała, to fakt, ale chwilami też potrafiła wzruszyć. Zwłaszcza w tych dobrych, a nie złych wątkach. Dokładnie rzecz ujmując, były dwa takie momenty.
Niemal całą książkę przeczytałam, dając jej w głowie ocenę takiego mocnego 2/5. Aż do końcówki. Bo ostatnie strony książki odmieniły nieco mój pogląd na nią. Zrobiło się naprawdę wzruszająco w momencie kiedy pojawiła się MIŁOŚĆ - taka właśnie z dużych liter pisana. Podnosi to całokształt oceny na 3/5 i sprawia, że jednak uznaję, że może i warto ją było przeczytać.
Opinia bierze udział w konkursie