Gdyby pokusić się o napisanie charakterystyki choćby kilku męskich bohaterów powieści z nurtu New Adult, szybko można by zauważyć, że fragmenty tekstu, które opisują ich wygląd zewnętrzny, są w gruncie rzeczy identyczne. Przystojny do granic przyzwoitości, umięśniony jak młody bóg, ze zniewalającym uśmiechem i nieco niebezpiecznym błyskiem w oku - tak oto (niemal zawsze!) prezentuje się nasz bohater. I choć oczywiście wszyscy wiemy, że to nie wygląd zewnętrzny jest kluczowy; że - jak mawiał Lis - "najważniejsze jest to, co niewidoczne dla oczu" , to i tak z dziką przyjemnością dajemy się wciągnąć w opowieść o panu Pięknym.
Co jednak, jeśli pewnego dnia Piękny zamieni się w Bestię, jego urok zastąpi ból, a blizny na twarzy nieudolnie spróbują odtworzyć to, co stało się z pokiereszowaną przez los duszą?
Czy wciąż będziesz mieć odwagę dostrzec to, co ostało się w jego sercu...?
Fern Taylor nigdy nie była pięknością. Rudowłosa, niska niczym dziesięcioletni chłopiec i na domiar złego z aparatem na zębach, nie zwracała na siebie zbyt dużej uwagi. Z czasem zaakceptowała ten nieidealny wygląd i - być może dzięki niemu - stała się cudowną, ciepłą osobą z sercem na dłoni, troszczącą się o chorego kuzyna, namiętnie piszącą romanse i w tajemnicy kochającą Ambrosea.
Ambrose Young zawsze był przystojny. Silny fizycznie, otoczony gromadą wiernych przyjaciół, odnosił sukcesy w sporcie i miał przed sobą świetlaną przyszłość. Jedna decyzja, jeden wyjazd, jedna bomba... I Ambrose stracił niemal wszystko. Przyjaciół, urodę i szansę na życie, w zamian otrzymując jedynie coś, co przypominało marną wegetację.
Ambrose stracił niemal wszystko, ale nie Fern.
Tylko jak nauczyć się kochać człowieka z roztrzaskaną duszą i jak sprawić, by ktoś, kogo serce złamano na tysiąc kawałków, mógł na nowo czuć i żyć?
Moje dwa wcześniejsze spotkania z Amy Harmon dały mi pewność, że mam do czynienia z naprawdę zdolną autorką i że z ogromną radością przeczytam każdą jej książkę. O ile "Pieśń Dawida" na upartego można nazwać sequelem rewelacyjnego "Prawa Mojżesza", o tyle "Making faces" jest czymś zdecydowanie innym; nowym i świeżym. Harmon nie boi się trudnych tematów i po mistrzowsku je rozwija. Tym razem snuje opowieść na miarę historii o upadłym herosie; przypowieść o wojowniku, który powrócił z wojny, ale na placu boju zostawił czterech przyjaciół, a przy każdym z nich fragment swojego serca. Amy przypomina nam, co tak naprawdę jest ważne i uświadamia, że zwracając uwagę wyłącznie na opakowanie, często sami odbieramy sobie szansę na coś wyjątkowego. Unika patosu; nie sili się na skomplikowane i górnolotne metafory, a pomimo to zagląda w głąb duszy czytelnika i obnaża jego wszelkie bolączki i wątpliwości. Ponadto kolejny już raz daje dowód na to, że tworzenie pełnowymiarowych, może i nieidealnych (a przez to tak bardzo prawdziwych) postaci wychodzi jej jak mało komu. W "Making faces", prócz całej reszty drugoplanowych bohaterów, przedstawia nam prostoduszną i kochaną Fern; złamanego przez los Ambrosea i Baileya. Baileya, który jest tak cudowną postacią, pomimo nieuleczalnej choroby pełną mądrości i zrozumienia, że aż boli serce. Od dziecka pogodzony ze śmiercią, uczy innych, jak cieszyć się życiem i robi to tak naturalnie, że nie sposób nie zastosować się do jego rad. Ten fizycznie słaby chłopiec pełen jest wewnętrznej siły; jest kopalnią mądrości, owiniętym w szary papier skarbem i fantastycznym przyjacielem dla dwójki głównych bohaterów. Bohaterów, którzy, swoją drogą, również nie są zbyt typowi, jeśli idzie o literaturę młodzieżową/NA. Fern jest...zwyczajna. Dosłownie. Nie jest to absolutnie wada; mało tego, to coś, co zasługuje na aprobatę. Jest bowiem dziewczyną, z którą mogłaby utożsamić się każda z nas. Daleka od ideału i z pełną tego świadomością, wzdychająca do - swoim zdaniem - niedostępnego króla tłumów. Przede wszystkim jednak jest osóbką z ogromnym i przepełnionym dobrocią sercem, które szaleńczo rwie się ku pewnemu młodzieńcowi. Nawet wtedy, gdy ten przestaje przypominać samego siebie.
"Making faces" to powieść wielowątkowa. Harmon porusza w niej problem przemocy domowej, ciężkiej choroby, ogromnej straty i bólu, którego nie da się ugasić. Jest to też - oczywiście! - powieść o miłości. Pięknej, silnej i bezinteresownej, odbierającej dech i wyciskającej z oczu łzy. Miłości, która potrafi uleczyć zbłąkaną duszę i która daje siłę oraz nadzieję. Która wyciąga z otchłani własnego smutku, na nowo roznieca płomyk pozornie zgaszonego dotąd szczęścia i uświadamia, że warto. Warto żyć, warto walczyć i warto kochać.
Harmon stworzyła niesamowitą - i to nie tylko pod kątem kreowania postaci - powieść. Na uwagę zasługuje też jej konstrukcja. Podzielona jest ona bowiem na dwa przedziały czasowe - teraz (a więc po powrocie Ambrosea z Iraku) i dużo obszerniejsze kiedyś. Wydarzenia z "kiedyś" poznajemy w licznych retrospekcjach, które są teoretycznie chłodną relacją; zapiskami wydarzeń z przeszłości, a które to w gruncie rzeczy poruszają do głębi, a swoją dosadnością i nadmiarem emocji z pełną siłą uderzają w czytelnika, sprawiając, że często brakuje mu słów, łez i tchu. "Teraz" zaś to opis smutnej rzeczywistości, to próba powrotu do względnie normalnego życia i próba uporania się ze śmiercią bliskich. Uleczenia ran - i tych na ciele, i tych na duszy. Ambrose wrócił z piekła, które odebrało mu przyjaciół, urodę i jego samego. I choć uważam, że Broosey jest cudowny, to odrobinkę przeszkadzała mi tendencja Harmon do skupiania się na jego fizycznych obrażeniach. Oczywiście przeżył tragedię, która odcisnęła na nim swe piętno, ale uważam, że zmiany fizyczne są niczym w porównaniu do tego, jak ucierpiała (czy też jak powinna ucierpieć) jego psychika. Tymczasem Ambrose skupia się głównie na swoim wyglądzie i zdawać by się mogło, że to właśnie utrata urody najbardziej go boli. Sprawia przez to wrażenie nieco płytkiego, chociaż absolutnie takim nie jest. Głębsza analiza postaci i konkretniej zarysowane zmiany w psychice człowieka, który jako jedyny spośród bliskich mu osób przeżył wojnę - tego zdecydowanie mi zabrakło.
"Making faces" nie jest powieścią pełną akcji. Nie sprawi, że zgubicie kapcie i z wrażenia rozlejecie kawę na dębowy stolik. Nie będzie trzymała Was w napięciu i niczym nie zaskoczy.
Sprawi jednak, że ponownie zastanowicie się nad swoimi priorytetami i pochylicie głowę nad słabszymi. Że spróbujecie stać się jeszcze lepszymi, silniejszymi i bardziej wyrozumiałymi. Że przestaniecie bać się przeszkód i metaforycznej walki ze słabościami.
W gruncie rzeczy to wyjątkowo prosta opowieść. Prosta historia o prostej miłości, która zaplątana jest w rzeczywistość. I o tym, że nie ma takiej góry, której szczytu nie można by zdobyć.