To pierwsza przeczytana przeze mnie powieść, której akcja rozgrywa się w Afryce tak współcześnie. A nawet nie w Afryce, tylko konkretnie w Kongu i Rwandzie. Wspomnienia bohaterów cofają zaledwie do dwudziestu lat wstecz. Czytając tę książkę, czułam się, jakbym dotąd przebywała na innej planecie. Nie znam świata, w którym ludzie nie umierają na raka, bo wcześniej dopada ich malaria, gruźlica, AIDS lub maczeta sąsiada. Wątek szpiegowski rozkręca powieść, po czym kończy ją w naprawdę zaskakujący sposób. Środek to coraz bardziej wciągające relacje między bohaterami. Biali, czarni, bogaci, biedni, dotknięci wojenną zawieruchą i bylejakością pokoju oraz przyjezdni, którzy za dwa dni wsiądą w samolot i wrócą do domu. Afrykańskie kobiety, dla których biały i najlepiej starszy mężczyzna to chłód hotelowego pokoju z klimatyzacją. A także ratunek od nędzy i życia w niestabilnym politycznie regionie. A nawet przed śmiercią jak w przypadku Tendresse, dziewczynę Tutsi, która przeżyła masakrę swojej rodziny. Wątek rwandyjski jest zresztą nicią przewodnią tej niezwykłej książki. Ludobójstwo w 1994 roku poznajemy z różnych punktów widzenia jego uczestników, ofiar, świadków i tych, którzy chcą wykorzystać ten fakt do własnych celów, łącznie z niechlubną rolą Francji. Świat przedstawiony w „Lecz zabije rzeka białego człowieka” jest boleśnie niejednoznaczny i prawdziwy. Znajdziemy tu mnóstwo po mistrzowsku sformułowanych zdań, skojarzeń i stwierdzeń. Warto przebrnąć przez pierwsze strony, by dać się jej się porwać!