„Kiedy byłem dziełem sztuki” to dzieło jednego z moich ulubionych pisarzy. W trakcie jego lektury byłam zaskoczona zmianą stylu autora. Przyzwyczajona do jego uderzająco prostych i realnych historii, nie spodziewałam się opowieści stylem przypominającej te rodem z science fiction. Bo jak inaczej nazwać ten wymysł wyobraźni autora?
Główny bohater pragnący być podziwianym i cenionym, zgadza się oddać w ręce artysty i staje się żywą rzeźbą- Adamem bis. Dostał to, o czym tak bardzo marzył- zachwyt znawców i podziw. W zamian za to, staje się istotą bezwolną, uprzedmiotowioną. Oto zniknął człowiek, a narodziło się dzieło sztuki. Mówi, myśli i czuje, ale jednocześnie nie może zrobić z własnej woli ani jednego kroku.
Powieść ta szokuje. Czyta się ją jak dobry kryminał. Autor powoli stopniuje napięcie. Na przekór czytelnikowi pozostawia wiele niedomówień. Brak tu dokładnego opisu Adama bis- działa to tym samym na wyobraźnię odbiorcy.
Sam pomysł na stworzenie dzieła sztuki z człowieka wydaje się absurdalny i ocierający się o granice dobrego smaku i moralności. Jednak zabieg ten nie służy po to, by szokować, lecz by przekazać parę cennych prawd. Przede wszystkim tę, że piękno zewnętrzne nie jest najważniejsze na świecie. Schmitt udowadnia, że może się stać nawet naszym piętnem.
Sądzę, że najważniejszą myślą, jest ta wyrażona przez autora: „Każdy z nas nosi w sobie piękno. Cała sztuka polega na tym, by umieć je odkryć”.