"Kartoteka" T. Różewicza jest biografią, życiorysem „Bohatera”, dość nietypowym, na dodatek. Jest jak szuflada, z której wysypują się bez ładu i składu kartki, karteluszki, i układają w następujące po sobie zdania. Często pozornie pozbawione logiki, choć logiczne. Ten wszechobecny chaos ogarnia wszystko. W najmniej oczekiwanym momencie akcja urywa się, stopuje, po czym nagle odzywa, ale w nowym wcieleniu. Węszę w tym parabolę ludzkich przedziwnych, cudacznych wręcz, losów.
Mnogość wielokropków widzę. I humor, czarny humor, choć taki „humor famme fatale”.
Bohater „Kartoteki" to człowiek bez imienia i nazwiska, bo mnogość wszelakich imion, jakimi go określają uniemożliwia mu posiadanie jakiekolwiek imienia. Nie ma też i wieku – raz lat na czterdzieści, innym razem siedem... Wiemy, że jest przedstawicielem tragicznego "pokolenia Kolumbów" – i to nam powinno wystarczyć. Wojna, ta kostucha, zabrała wszystko – łącznie z młodością, systemem wartości i najbliższymi. Co zostaje tym, co pozostali? Zagubienie i niemoc. Marazm wszechogarniający. Rozległy jak ocean. „Mów coś, rób coś, posuwaj akcję, w uchu chociaż dłub” – strofował naszego Bohatera Chór.
I komunizm. Bohater przyznaje się, mówiąc, że "klaskał". Teraz, wspominając, bardzo to przeżywa i żałuje swego postępowania. Ów człowiek o zniszczonej psychice po latach zrozumiał, że to nie on kierował swoim losem, iż ktoś inny za niego układał kartotekę jego życia, a tym kimś byli ludzie, którzy posiedli władzę kreowania historii. I to boli. Boli, i czytelnik / oglądający widzi to, czuje...
Dramat i rozkład, nie tylko bohatera, ale i akcji. Śmiertelny rozkład. Brak tego tak istotnego ciągu przyczynowo-skutkowego. A w tym galimatiasie, zatraconej chronologii człowiek świadomy swego konania i utraty człowieczeństwa. „Kiedy byłem małym chłopcem, bawiłem się w konie. Zamieniałem się w konia i z rozwianą grzywą pędziłem przez podwórka i ulice. A teraz, wujku, nie mogę się zamienić w człowieka, choć jestem dyrektorem instytutu.”