Następny w kolekcji, zręcznie wysmażony i nad wyraz obrazowy pamflecik pana Pilcha. Tym razem dość cieniutki, wesołości w nim jednak nie brakuje. Poczytując sobie Pilcha rozumuję kategoriami pilchowskimi, śnię pilchowe sny, i mówię nawet zdaniami, których sam Pilch by się nie powstydził. I teraz stawiam sobie pytanie – czy to dobra rzecz się dzieje, że książki owego autora tak oddziałują na psychikę czytelnika, którym jestem przecież, na jego niepowtarzalność i indywidualność? Czy to aby z pożytkiem? I tak zapytuję się sama po każdej przeczytanej książce, i wciąż sięgam po kolejną. Ciągle muszę uzupełniać brak paliwa, w przeciwnym razie nie pojadę dalej. I jestem pewna, że nie tylko ja. Oś konstrukcji, która ściele się przed czytelnikiem, kreci się wokół miłości, aktualnej kobiety Kohoutka, i jego z nią perypetii. I tu przypomina mi się scena, w której Kohoutek ma wielką ochotę pofiglować, jak to określa, ze swoją aktualną kobietą i mówi – „Jezus powiedział – gdzie dwoje gromadzą się w imię moje, tam jestem między nimi”. Książeczka rozkoszna. Perypetie pana weterynarza bawią, pięknie przeplatając się z jego pantoflarstwem i urodzinami babci Omy. Bohaterowie, notabene, zagorzali luteranie, balansują na granicy absurdu i groteski, czarnego humoru i ironii. Czyli to, co zawsze. Jednocześnie, kreując w ten, a nie inny sposób swoich bohaterów, może autor chce dać nam do myślenia, skłonić do refleksji nad własną „prawdziwością”... Pozycję trzeba znać, nie tylko wtedy, gdy jest się uzależnionym pilchowych fanatykiem.