„Dojczland” to powieść oparta na kanwie podróży-włóczęgi. Stasiuk jeździ po Niemczech. Jest zapraszany, jako twórca wybitnej literatury, tłumaczony na wiele języków, poważany. Podróżuje jednak trochę jak włóczykij. Z plecakiem, w wytartej kurtce. Sypia w doskonałych hotelach lub w domach literata, jest gościem a nie ma nawet śladu tego w jego powieści. Jest natomiast czujna obserwacja świata przez pryzmat siebie samego. Są podróże komunikacją miejską. Zwiedzanie zapomnianych dzielnic. Sklepy w których kupuje się alkohol. Ławki i parki. Dworce. Domy przypadkowych, przygodnie poznanych ludzi. Jest podróż po Niemczech taka sama jaką mógłby odbyć Stasiuk po każdym innym państwie. Symultanicznie obserwuje on bowiem Niemcy i siebie samego. Przyznaje się z resztą do tego bez żenady pisząc: „Wiozłem przez Niemcy wszystko, co wcześniej widziałem. Musiałem zabrać ze sobą te wszystkie rzeczy, żeby poradzić sobie z trzydziestoma ośmioma niemieckimi miastami.”. Niemcy, oglądane obrazy, spotykani ludzie wywołują w nim refleksje, przywołują wspomnienia i projekcje zdarzeń. Wiezie więc przez 28 miast obcego-znanego państwa siebie i pisze o sobie i o tym państwie. Powieść Stasiuka nie ma wyraźnej fabuły. Jego podróż jest raczej drogą jako taką niż podróżą do celu. Wiele tu trafnych, zabawnych ale i filozoficznych uwag. Ujawnia się w „Deutschland” Stasiuk jako autor i jako człowiek. Powieść warto polecić wielbicielom Stasiuka.