Eragon to książka-zlepek przeróżnych historii najwybitniejszych pisarzy; chociażby pana Tolkiena czy pani McCaffrey. To tak na miły początek.
Arya, piękna i marysuistyczna elfia księżniczka zostaje pojmana przez upiornego cienia Durzę, przed samym faktem udaje jej się wysłać jakże cenne zawiniątko w bezpieczne miejsce. Młody chłoptaś o wdzięcznym imieniu Eragon(Dragon? Oh, to by było zbyt jasne! Prawda...?) znajduje, cóż za fart, owe zawiniątko - czyli, jakżeby inaczej, smocze jajo, w lesie. Filmowy Eraś odbiega nieco od pierwowzoru książki, ale kto by się tam przejmował, przecież w czasach, które przypominały zaawansowaniem mroki średniowiecza na pewno wynaleziono już farbę w kolorze blond. Ale wracając do smoczego jajka - nasz cudowny bohater postanawia się nim zaopiekować. Później musi ukrywać przed rodziną małego smoka. Zekranizowanie tych rozdziałów przemilczę, bo szkoda słów. Młody mężczyzna musi wraz z dzielnym i tajemniczym wojownikiem Bromem udać się do Vardenów, buntowników. A czemuż to się oni buntują? Ponieważ zły i niedobry, okazuje się później, że także wariat, król o wdzięcznym imieniu Galbatorix, tyranizuje krainę zwaną Alagaesią.
Jedyne, co w tym filmie można uznać za plus - jest animacja Saphiry, choć i smoczyca znacznie różni się od tej książkowej. Wspomnę też o kreacjach Broma i Murtagha, ponieważ panowie Irons oraz Hedlund spiali się znakomicie. Muszę też, mimo szoku po obejrzeniu tego "dzieła", pochwalić twórców za scenę bitwy pod Farthen Durem. Choć za cieniste smoki Durzy mam ochotę udusić...
Reasumując - film można obejrzeć, jeśli się nie czytało książki. Może cieszyć oko, ale jest bardzo... sztuczny.