Russella Crowe chyba bliżej nikomu przedstawiać nie trzeba. Bowiem jest to aktor, który od szeregu lat błyszczy na ekranach kin. Nie da się go przypisać do konkretnej kategorii filmowej, ponieważ podobnie jak Leonardo DiCaprio skrzętnie dobiera on swoje role, dzięki czemu zyskuje na wiarygodności i pokazuje, że ma prawdziwy talent. Tym razem jednak aktor rodem z Nowej Zelandii nie tylko stał się aktorem ale także reżyserem. Crowe gra w nim Australijczyka Joshue Connora, który strącił swych synów w bitwie pod Gallipoli w Turcji. Miało to fatalny wpływ na rodziców, którzy nie potrafili żyć ze świadomością, że ich dzieci odeszły w tak tragiczny sposób. Żona głównego bohatera nie radząc sobie z bólem popełniła samobójstwo. Jedyne co pozostało głównemu bohaterowi to odnaleźć groby synów aby móc ich osobiście "pożegnać". Droga ta była obarczona wieloma problemami, i gdyby nie przyjaźnie zawarte w Turcji ojciec tragicznie zmarłych synów z pewnością by sobie nie poradził. Zupełnym przypadkiem okazuje się, że jeden z synów przeżył bitwę i odszukanie go jest w tym momencie najważniejszym celem. To czy Russellowi Crowe udał się debiut po drugiej stronie kamery najlepiej przekonać się samemu. Początek faktycznie sprawia bardzo dobre wrażenie i daje nadzieję na ciekawie opowiedzianą historię dziejącą się na początku ubiegłego wieku. Film z pewnością miał potencjał, aby w sposób niezwykle barwny i interesujący wykorzystać podróż z Australii do Turcji aby ukazać egzotykę tych państw. Niestety było tego zdecydowanie za mało. Wszelkie braki fabularne starano się wyjaśniać elementami metafizycznymi, co jest zbytnim uproszczeniem i widz niekoniecznie musi wierzyć w poszczególne wątki wplatane w główną oś filmu. Moim zdaniem, gdyby scenariusz był bardziej dopracowany to z pewnością "Źródło nadziei" spotkałby się z lepszym odbiorem publiczności, box office prezentowałby się bardziej okazale, a tak okazało się, że nawet znany aktor nie był w stanie przyciągnąć do sal kinowych rzeszy fanów, którą z pewnością ma.