Przyznam szczerze, że ten film wzbudził we mnie mieszane emocje. Z pewnością mogę go zaliczyć do dzieł, o których trudno wyrobić sobie jednoznaczną opinię. Być może zmyliła mnie kategoria (komedia), może spodziewałam się czegoś innego? Problem w tym, że opowieść o Poppy trudno tak naprawdę nazwać komedią. Groteska, to chyba bardziej właściwe słowo. Trudno ocenić obiektywnie samą bohaterkę. Dla jednych jej zachowanie może okazać się niezwykle irytujące, inni dostrzegą w tym życiowym szaleństwie jakiś głębszy plan. Osobiście skłaniam się ku tej drugiej opcji. Życie Poppy z pewnością nie można nazwać cukierkowym. Egzystencja trzydziestoletniej, samotnej nauczycielki to raczej materiał na obyczajowy dramat. Leigh serwuje nam jednak nietypową niespodziankę. Poppy jest a raczej potrafi być szczęśliwa. Co więcej, jej szczęście jest tak pełne, radosne i jednocześnie infantylne, że aż razi i irytuje. Dodajmy, irytuje zarówno widza jak i pozostałych bohaterów filmu z diabolicznym instruktorem na czele. Dlaczego? Ponieważ widz nie widzi w życiu Poppy faktycznych powodów do radości. Ponieważ bohaterka skutecznie przełamuje ten stereotyp i udowadnia jak łatwo znaleźć tą zagubioną, pierwotną radość. Ponieważ wreszcie zauważamy, że za infantylnością Poppy kryje się głęboka wrażliwość i bunt przeciwko codziennej bierności której tak łatwo się poddajemy. I za to wielki ukłon w stronę reżysera.