Mount Everest to mierzący prawie dziewięć kilometrów wysokości najwyższy szczyt świata, klejnot w Koronie Ziemi, po raz pierwszy zdobyty w maju 1953 roku. Mount Everest to położony na granicy Tybetu i Nepalu, połyskujący w blasku lodospadów górozaur, uważany przez miejscową ludność za siedzibę bogów. Mount Everest to także zimnokrwisty tytułowy bohater filmu w reżyserii Baltasara Kormakura; filmu opartego na autentycznych wydarzeniach z maja 1996 roku, kiedy to podczas wyprawy na Dach Świata na jego stokach poległo ośmiu śmiałków.
"Everest" nie jest filmem o wielkich wyczynach wielkich bohaterów, nie ma tu wspinaczkowego cwaniactwa, a respekt wobec góry u każdego z uczestników ekspedycji zwiększa się wraz z każdym pokonanym metrem. Mozół wspinaczki, dosłownie krok po kroku wlokącej się w tempie rannego żółwia, świetnie oddają przestrzenne, panoramiczne ujęcia znad szczytu. W tej raz słonecznej, raz mroźnej, dynamicznej scenerii pojedynczy człowiek jest jak ziarnko grochu rzucone w szczerym polu, zdane na łaskę i niełaskę Matki Natury. A ta, w ogromie swej surowej znieczulicy, żyje swoim życiem i na los człowieka zdaje się patrzeć zupełnie obojętnie.
Jak dotąd szczyt Mount Everestu zdobyły tysiące wspinaczy, a ponad dwustu w zamian za obcowanie z najwyższą górą świata oddało swoje życie. Podczas wyprawy w roku 1996 zginęło osiem osób. W upamiętniającym to wydarzenie filmie Kormakura z pełnym okrucieństwem doświadczyć możemy potęgi żywiołu i jednocześnie zdać sobie sprawę z małości i bezradności człowieka. Na szczyt wchodzimy wśród akordów minimalistycznie dobranej muzyki, ledwie przebijającej się przez chrzęst raków wbijanych w lód. Pod przewodnictwem doświadczonych himalaistów wspinaczka ta wcale nie wydaje się aż tak trudna, ale pamiętajmy, że na wysokości 8000 metrów pierwsze skrzypce gra pogoda. A ta akurat dopisuje, więc szczęśliwi zatykamy flagi zdobywców na czubie Everestu. Matka Natura nie ma jednak zamiaru świętować razem z nami i dosłownie w parę minut otacza górę burzowymi chmurami. Nadchodzi moment, w którym już teraz wiadomo, że nie każdy z nas szczęśliwie wróci do domu... Wszechogarniająca zamieć, wiatr, mróz i zbyta mała ilość tlenu - wszystko to razem wzięte czyni z człowieka otulony jedynie nadzieją porzucony wrak, z którego wyssanie życia jest tylko kwestią czasu. Śmierć przychodzi powoli, zaznaczając swoją obecność wraz z każdym odmrożonym palcem i z każdym ukłuciem w pozbawionych powietrza płucach, albo nagle, zamykając spadające, bezwładne, niczego nieświadome ciała w szczelinach lodospadu.
W tej ostatniej, samotnej, nieokraszonej fanfarami chwili można sobie zadać tylko jedno pytanie: "Czy było warto?"
"Everest" to hołd dla tych, których ciała na zawsze zostały w objęciach najwyższej góry świata. To również hołd dla tych, którzy przetrwali. A także hołd dla potęgi samej góry i jednocześnie przestroga przed jej surowym, niewzruszonym majestatem.