"Creed: Narodziny legendy" to film, na który długo czekałem mając w pamięci legendarnego "Rockyego" sprzed...40 lat. Nie zawiodłem się. Nowy film z Sylvestrem Stallone, który ponownie staje na ringu, nie jako bokser tylko trener, wpisuje się doskonale w konwencję kina bokserskiego. W pewnym stopniu jest schematyczny, ale trudno od dramatu sportowego nieustannie oczekiwać świeżości. W tym filmie Rocky zostaje trenerem syna dawnego przyjaciela Apollo Creeda. Trenowanie młodego chłopaka Adonisa Johnsona nie przychodzi mu łatwo. Musi zmierzyć się z dawnymi demonami, wyjść z cienia i poświęcić dla Adonisa, który tak jak ojciec ma boks we krwi. Pojawiło się wiele opinii, że "Creed: Narodziny legendy" to powrót do tych najlepszych elementów jakie miał w sobie "Rocky". Zgadzam się z tymi opiniami ale w moim przekonaniu "Creed..." daje nam więcej powodów do radości. Po raz pierwszy w karierze Sylvester Stallone został nagrodzony Złotym Globem. Druga kwestia to fakt, że do roli pierwszoplanowej został wybrany utalentowany aktor młodego pokolenia, dla którego rola Adonisa może stać się trampoliną w karierze. Reżyser filmu Ryan Coogler zgrabnie porusza się w wątkach gdzie przeszłość łączy się z teraźniejszością. Umiejętnie czerpie ze sprawdzonych wzorców, których w filmie o boksie zabraknąć nie może np. przygotowań Adonisa do walki czy konferencji prasowej, poprzedzającej główną walkę. Z pewnością dla wielu fanów boksu, oglądanie Sylvestra Stallone będzie sentymentalną podróżną do czasów młodości i kaset VHS. Cieszy, że mimo wieku dalej potrafi grać na wysokim poziomie i zamknąć usta tym, którzy przez lata powątpiewali w jego talent.