Uwielbiam to uczucie niedowierzania, zaskoczenia, które pojawia się na końcu powieści. To kwintesencja dobrej historii. Powtarzam - historii, niekoniecznie perfekcyjnie opowiedzianej. Takiego zaskoczenia dostarcza nam właśnie "Życie Pi", chociaż trudno nazwać ją jednocześnie doskonałą. Książka nie pozbawiona jest niedociągnięć. Pierwszą część czyta się jednym tchem. To świetnie opisana droga bohatera do wiary, fantastycznie oddane jego wewnętrzne poszukiwania, uwieńczone niespotykanym efektem: Piscine zostaje hindusem, chrześcijaninem i muzułmaninem jednocześnie! Wystarczy jednak wysłuchać chłopca, by dojść do wniosku, że nie ma w tym żadnej sprzeczności! To tu zrozumiemy miłość Pi do świata, ludzi i zwierząt. Druga część historii, choć z punktu widzenia zasadnicza, przynosi nieco rozczarowania. Opowieść o 227 dniach na morzu w towarzystwie tygrysa czasem nuży, czasem nudzi, a niekiedy wywołuje pobłażliwy uśmiech niedowierzania Zaczynamy więc traktować powieść jako historię baśniową niemal i czytamy dalej. Przychodzi jednak taki moment, w którym chcemy krzyknąć: Dość! Tego już za wiele! Powieść zaczyna wymykać się nadanemu schematowi: to już nie historia z cudownego ocalenia, która ma mieć znamiona prawdopodobieństwa, tylko fantastyka pełną gębą! Spotkanie dwóch niewidomych rozbitków na środku Pacyfiku?! Mięsożerna wyspa pełna surykatek?! Litości! I tu rada ma dla wszystkich, których korci, by cisnąć książką w kąt - poczekajcie! Doczytajcie! To jedyna powieść, która sensu i wielkości swej nabiera wyłącznie w kontekście zakończenia! Bez zakończenia nie ma możliwości ani jej zrozumieć, ani jej ocenić! Zakończenie to istota "Życia Pi". Wywoła konsternację, wciśnie w fotel, przyniesie "oświecenie", postawi całą historię na głowie. A więc Czytelniku - cierpliwości! Koniec powieści będzie wielką nagrodą dla każdego, kto wątpił w jej sens.