Dla mnie ta książka to i owszem, wojna, ale prowadzona przez Masłowską ze nami wszystkimi tutaj. Zerwanie ze schematami, rebelia, rewolucja. Transparenty. Spór o literaturę rodem z Romantyzmu. Współcześni klasycy i ona – młoda idealistka, otwierająca nam nasze zaspane oczy. Otwierająca oczy i pokazująca palcem – tak to tutaj, tak to ten. Pokazująca na siłę, pałką od bejsbola, niczym jej bohaterowie. „Wojna…” to istne pole minowe poszarpanych i zmutowanych polskich wyrazów, które autorka po kolei uprowadzała ze słownika Kopalińskiego. Podstępem, niczym cwany lis nocą w kurniku, tak Masłowska produkowała nowy slang, nową stronę, aż wyprodukowała całą książkę. Niczym amfę w piwnicy, podążając tropem jej myśli. Książka jest jak cebula – czytelnik może rozbierać ja sobie z wielu warstw, łzawiąc przy tym intensywnie. Nie każda smaczna, czasami wręcz „rzyga kamiennymi wymiocinami”, każda jednak inna, co w rezultacie daje wielofunkcyjny przedmiot, jeden z tych, które to kupić można w telezakupach Mango. Poetyka jednego wielkiego dresiarskiego koszmaru. Wulgarnego. Brutalnego. Pod Napięciem. Ukazanie całej płytkości pewnego elementu społecznego. Płytkości tak płytkiej, że wrzucona kanapka, opadając na dno żołądka, robię donośne „Łubudu”. Czytelnik też nie rzadko robi „Łubudu”. I raczej nie z zachwytu. Masłowska tak bardzo przejęła się językiem, ze zupełnie zapomniała o fabule. Ale Dorotko, książka musi mieć fabułę. Wszystko pięknie, wszystko ładnie – ale gdyby to ubrać w inne słówka to… to Masłowska do piachu. Nie inaczej. Fantazja autorki zaskoczyła nawet mnie. Potrafi rozbujać się tak bardzo na tej kruchej huśtawce, że stopami zahacza o fantazyjne niebo. Czołem o piekło. Piekło z Szatanem wymalowanym na ścianie. Czytelnik nie jest w stanie przewidzieć, co spotka go na następnej stronnicy. A tu wszystko może się zdarzyć. Bardzo smaczne połączenie absurdu z ironią, czarnego dowcipu z otaczającym nas światem, który sam jest jak Jeden Wielki Czarny Humor. Na uwagę zasługuje zakończenie książki. Nowoczesny epilog czy coć na jego kształt. Posłowie... O nieobecnej towarzyszce człowieka – śmierci, gdyż życie grozi śmiercią, o wiecznych zakazach oddychania i dłubania w nosie, o poobgryzanych paznokciach. O stałym niezmiennym przemijaniu w oczekiwaniu na księdza po kolędzie, prując ciekawskie nitki od rajstop, które koniecznie chcą zobaczyć trochę świata. A w rezultacie giną pod naszymi palcami. Moim skromnym zdaniem zakończenie warte kupna tej książki.