„Traktat o Łuskaniu Fasoli” jest pierwszą pozycją pana Myśliwskiego, jaka wpadła mi w ręce. I spowodowane jest to niechlubnym może faktem, nie jakimiś poszukiwaniami, pereł połowem w morzu księgarskim, a nagrodą, jaką książce przyznano.
Do ksiązki nagrodzonej podchodzi się inaczej – już się wie, ze zachwycić się nią powinno, wypada, w towarzystwie wspomnieć miło kształcić swój smak, literacki smaczek na tym śmiało można. Tak więc zasiadłam, aby spożyć.
Pierwszy, magiczny rozdział całkowicie rozbroił moją duszę, moje czytelnicze ego, wciągnął mnie, z premedytacją, świadomie wciągnął w rozmowę – i tak gaworzyliśmy sobie z panem Myśliwskim. Interaktywna niemalże jest to książka, musicie wiedzieć.
Po pierwszym rozdziale przydreptał kolejny, i kolejny, i kolejny… a ja już nie patrzyłam na zegarek tak pochłonięta opowieścią tego niezrównoważonego gawędziarza.
Jakże mogłam nie słyszeć o nim wcześniej, nie sięgnąć? To filozofię przemieszaną z opowieścią, którą tak z dzieciństwa pamiętam, ze sztuką wymowy, jaka to dziadzio mój posiadał, sadzając nas przy kaflowym piecu i bajdurząc o czasach bajowych niemalże.
Te kilka dni z Myśliwskim, te nasze wspólne fasoli łuskanie było wielkim wypoczynkiem, choć okraszonym myśleniem i istną wędrówką myśli, jakimś cudownym perepetuum mobile, SPA, nabożeństwem, obozem wędrownym, na którym, notabene, nigdy nie byłam…
Oczarowana świeżo odkrytym pisarzem powoli zaopatruję się w inne jego dzieła. I już ślinka mi cieknie, apetyt rośnie w miarę jedzenia.