Oj, coś nie mam ostatnio szczęścia do fantastyki. I to na dodatek sięgam po książki, które się podobają, są na szczycie rankingów. Niestety, znowu nie trafiłam. Ta powieść jest dla tych, którzy lubią gdy trup ściele się gęsto, a krew sika pod powałę. Tym razem mamy w ramach niespodziewanego dodatku gaz, który ściele się nisko i kładzie pokotem setki, a może nawet tysiące żołnierzy oraz machiny jakie powstałyby, gdyby I wojna światowa nie skończyła się w 1918 roku. A zatem ewoluowały sterowce, pojawiły się czołgi, samobieżne traktory i miotacze ognia. Akcji jest wiele, tyle że jej większa część przebiega w okopach, transzejach, podczas niespodziewanego odpierania wroga, bądź też przebiegłego atakowania, na przykład przedostając się na tyły w straceńczych misjach. Dialogi skąpe, a cała intryga finalizuje się na kilku, no może kilkunastu ostatnich stronach. Krótko mówiąc, męska lektura, którą przekartkowałam podróżując środkami komunikacji miejskiej i z braku lepszej alternatywy.