Jako dziecko uwielbiałam wszelkie formy opowieści o Pinokiu. Zarówno jako bajkę w wersji oryginalnej czytaną przez mamę jak i animowane krótkometrażówki na wieczorynkę. Przygody tej marionetki fascynowały mnie. I, nie wiedzieć czemu, zawsze rozumiałam, że w gruncie rzeczy jest to bardzo smutna historia. Na początku współczułam Geppettowi dlatego, że był taki dobry dla wszystkich, kochał Pinokia i zrobiłby dla niego wszystko, a ów Pinokio był tak bardzo niegrzeczny i niewdzięczny. Najbardziej wzruszał mnie ten moment kiedy stolarz sprzedał swoją ostatnią kamizelkę po to aby kupić Pinokiowi elementarz. (zresztą, którego Pinokio bardzo szybko i łatwo pozbył się za namową Lisa i Kota). Następnie szkoda mi było właśnie Pinokia, który był strasznie naiwny i wierzył, że wszystkie złe rzeczy, do zrobienia których był namawiany są dobre. I przecież strasznie smutne było to, że nie mógł odnaleźć ani matki ani ojca. Dopiero co poznał świat a już zdany był na poruszanie się w nim samemu po omacku. Na koniec wielce nieprawdopodobne i tragiczne spotkanie ojca z synem w brzuchu wieloryba, z którego wydostanie się graniczyło z cudem. Ale w bajkach piękne jest przecież to, że cuda się zdarzają. I Pinokio staje się chłopcem.